2015-01-31

szybki i łatwy krem z kalafiora

Jestem nieodmiennie zakochana w chińskich zupach. Wrzuca się jakieś zielsko do wody, zagotowuje razem i jest zupa. Żadnych skomplikowanych mieszanek warzywnych - zazwyczaj jedno warzywo i po kłopocie. Może być kapusta, szpinak, może być sałaciany bambus, ogórek albo pędy groszku. Doprawia się odrobiną soli i już jest - pyszna, lekka, nietucząca.
Od czasu do czasu tęsknię jednak za naszymi konkretnymi zupami czy zupami - kremami. Na wywarze mięsnym bądź jarzynowym, im dłużej gotowane, tym lepiej. Gęste, sycące.
Mój krem to próba znalezienia złotego środka między tymi dwoma typami smaków. Próba ze wszech miar udana :)

Składniki:
*kalafior - podzielony na różyczki; głąb pokrojony w plasterki, liście w całości.
*cebulka zielona albo por - drobno posiekany
*sól, pieprz, gałka muszkatołowa, ewentualnie jedno suszone chilli
*łyżka oleju

Wykonanie:
1) Obsmażyć chilli, gdy olej nim zapachnie - wyjąć papryczkę.
2) Obsmażyć głąb, dorzucić różyczki, kontynuując obsmażanie, na końcu dodać liście i cebulkę.
3) Wlać tyle wody, żeby kalafior był cały w wodzie, ale nie za dużo. Doprawić.
4) Gotować pod przykryciem, aż kalafior będzie "al dente" - około kwadransa albo i mniej.
5) Zblendować.

Ja zazwyczaj robię tę zupę "na drugi dzień". To znaczy: pierwszego dnia jemy tego kalafiora obsmażonego, a potem podduszonego do al dente; do resztek dodaję na drugi dzień trochę wody i robię krem.

2015-01-29

reklama społeczna

Tym razem o tym, żeby nie marnować jedzenia; znalezione na ścianie pewnej knajpki; swoją drogą, gdyby ktoś marnował jedzenie akurat tam, powinien zostać zlinczowany, bo jest pyszne ;)
Zamawiaj tyle, ile jesteś w stanie zjeść, a jeśli nie możesz dojeść - weź na wynos.
I dodatkowe hasło w chmurce - każde ziarenko [zdobyte] w takim samym trudzie.

2015-01-28

更夫 gengfu

Gengfu to nie żadna tradycyjna chińska potrawa ani strój. Gengfu to zawód, wymarły na równi z naprawiaczem misek. Był to taki człowiek, który spacerował nocami po miastach, łupiąc w bambusowe kołatki albo w mały gong czy bębenek, by oznajmić, która jest godzina. Odmianami gengfu "zegarowego" byli też tacy, którzy ostrzegali, żeby uważnie pogasić świece i nie zaprószyć ognia tudzież żeby szczelnie pozamykać drzwi, bo w okolicy grasują złodzieje. Pan Zegarynka mógł więc pełnić przy okazję rolę nocnej straży. Oczywiście we współczesnych Chinach gengfu można już zobaczyć tylko w telewizji, na scenie albo... na kunmińskiej ulicy, w postaci rzeźby:
Pan Zegarynka często dobierał sobie drugiego do towarzystwa; jeden dzierżył gong, a drugi kołatki i we dwóch hałasowali po nocach. Wprawdzie praca na nocną zmianę nie bardzo by mi się uśmiechała, ale w sumie musieli dzwonić/stukać tylko pięć razy w ciągu wieczoru, przy czym ten ostatni raz był już o świtaniu i bił się o natężenie dźwięku z kogucim pieniem. Oczywiście, nie samym dzwonieniem żył Zegarynek, do wtóru wołał: uważajcie na łatwopalne przedmioty! Zamknijcie dobrze drzwi i okna! Nadchodzi zimno, pogaście światła, zamknijcie drzwi! Wcześnie zasypiać, wcześnie wstawać - tak się hartuje organizm!
Ubrani w tradycyjne kurtki magua, dzierżąc w jednej dłoni latarenkę, a w drugiej przeszkadzajkę, łazili po ulicach i dawali znać, która godzina. Co ciekawe - godzina chińska, a nie europejska.
Tradycyjnie dzień dzielił się dla Chińczyków na 12 pór. Pokombinowali tak, by odpowiadały one znakom chińskiego zodiaku - była więc godzina węża, godzina smoka, godzina psa itd. Dzisiaj używa się tutaj podziału dzwudziestoczterogodzinnego, ale pamiątka po dawnym sposobie liczenia czasu została w języku - jednostką czasu było dawniej dwugodzinne 時辰 shichen. W dzisiejszym chińskim godzinę określa się jako xiaoshi 小時 czyli "małą shi". Małą, bo przecież jest o połowę krótsza...
Dla każdej pory był inny sygnał dźwiękowy - trochę jak w alfabecie Morse'a. Luogeng o siódmej wieczorem był jednym dźwiękiem długim, jednym krótkim, drugi geng o dziewiątej to dwa krótkie itd. Ostatni wybijany geng to ten o trzeciej nad ranem; szóstego o piątej już nie wybijano. Dlaczego? Ponoć wszyscy już zaczęli wstawać... Wieść gminna niesie, że i sam cysorz wstawał o takiej nieludzkiej godzinie... Jakoś bardziej mnie przekonuje druga, okultystyczna wersja: otóż diabły i inne demony zbierają się po piątym gengu czyli właśnie po trzeciej nad ranem; niemądrze byłoby im przeszkadzać dudnieniem. Tyle, że pierwotnie zawód gengfu pochodzić miał od szamana, który tą kocią muzyką potrafił złe duchy odgonić, więc coś by się tu nie zgadzało. A może istnieje bardziej prozaiczne wytłumaczenie? Ileż można łazić i budzić ludzi, gengfu również musieli sypiać, prawda? Kiedy rzuciłam takim domniemaniem, słuchacze się oburzyli. Przecież bycie gengfu to bardzo odpowiedzialne zajęcie! Całą noc nie spał, upływ czasu mierzył zegarem wodnym albo spalaniem trociczek (skojarzyło mi się oczywiście z "położyć dziewuchę na sosnowej desce i wsadzić ją w piec na trzy zdrowaśki"). Inna rzecz, że nawet takiemu pracowitemu i rzetelnemu gengfu zdarzały się pomyłki - na przykład zapominał się i wystukiwał sygnał niewłaściwej godziny. Pozostał po tym ślad w języku - powiedzenie "bić na trzeci geng o czasie luo" 落手打三更 oznacza "pomylić się". Inna rzecz, że w zasadzie był to jednak zawód bardzo szanowany. W miastach nie było bowiem kościołów z dzwonnicami ani ratusza z zegarem - tylko gengfu mogli podać godzinę i tym samym wskazywać ludziom rytm życia. Mogę sobie doskonale wyobrazić żonę, która usłyszawszy pierwsze bicie, wie, że małżonek niebawem wróci z pracy i zaczyna smażyć kolację... Nie tylko zresztą w miastach gengfu urzędowali. Co większe wsi również mogły pochwalić się takimi ludźmi - choć oczywiście w większości rytm snu i pracy był dyktowany tylko wschodem i zachodem słońca.
Później pojawiły się zegarki, a zawód przestał być potrzebny - tak jak nie ma już naprawiaczy misek czy wędrownych sprzedawców igieł. Bodaj jedynym miejscem w Chinach, w którym można zobaczyć gengfu jest tzw. Stare Miasto Porcelanowy Port 磁器口古镇 w Chongqingu, czyli tzw. "Mały Chongqing", który jest połączeniem skansenu z chińskokulturowym Disneylandem ;) Gengfu chodzi tamtędy każdego wieczoru, dodając osobliwego uroku starym uliczkom.
Ciekawostka: gengfu był m.in. ojciec Sun Yat-sena. Wyobrażacie sobie przyszłego Ojca Narodu jako małego chłopca, czekającego nad ranem na powrót taty z nocnej służby?
Zawsze, gdy przechodzę obok naszego kunmińskiego Ostatniego Zegarynka, przed oczyma duszy mojej widzę krążącego ciasnymi kunmińskimi uliczkami gengfu. Oczywiście w mojej wyobraźni wygląda zawsze jak któryś z bohaterów Straży Nocnej Pratchetta...

2015-01-27

Ulica na Zachód od Góry Yuantong 圆西路

Gdy przyjechałam do Kunmingu po raz pierwszy, byłam bogata. To znaczy: dostałam stypendium wysokości 300 euro miesięcznie. W przeliczeniu było to niemal 3000 yuanów, kwota wystarczająca, by wynająć sensowne mieszkanie w centrum (akademika mi nie przyznano), kupować książki, herbaty, chodzić do knajp... Nie żyłam specjalnie biednie, choć niespodziewane wydatki trochę mnie wówczas przerosły.
Wynajęłam z koleżanką i jej facetem mieszkanie przy ulicy na Zachód od Góry Yuantong - czyli przy króciusieńkiej uliczce naprzeciwko jednej z bram kampusu Uniwersytetu Yunnańskiego. Łącznie ma może ze czterysta metrów długości, a jeśli chodzi o żarcie - jest tu prawie wszystko. Są przekąski, yunnańskie i ogólnochińskie. Są napojownie - czyli herbata z mlekiem, kawa i soki, łącznie ze świeżo wyciskanymi. Są ogniowe kociołki, jest kuchnia dajska, są grillownie, a także restauracyjki z daniami obiadowymi typu "ryż z czymkolwiek". Jest nawet ciastkarnia z najprawdziwszym niesłodkim ciastem czekoladowym!
Podczas pierwszego tu pobytu pierwszych parę miesięcy odkrywałam, co tu można zjeść. Niestety, za głupia i za mało skunmińszczona jeszcze byłam, żeby odróżniać pyszności od badziewia. Nie wiedziałam, że choć z osiem knajpek przy tej ulicy sprzedaje kluski ryżowe, to że każda inne - jedne z "kwiatem tofu", jedne z marynowanym kurczakiem, jeszcze inne - w wersji syczuańskiej. Nie wiedziałam, że raciczki opiekane przez pana z Tengchongu są lepsze od tych drugich ani że kunmińskie kluski na parze różnią się od tych z północnych Chin i trzeba ich spróbować, chociaż są droższe.
Po paru latach tułaczki po różnych częściach Kunmingu wróciłam na stare śmieci. Mieszkam przy ulicy Północnej Bramy 北门街, dokładnie u wylotu ulicy na Zachód od Góry Yuantong. Choć mam własną (ogromną!*) kuchnię i uwielbiam gotować, od czasu do czasu "mam smaka" na przekąski z Mojej Ulicy. Idziemy wówczas w dół, wybrzydzając i nie mogąc się zdecydować; w końcu stajemy przy którymś straganie albo wchodzimy do któregoś lokalu i cieszymy się tutejszymi smakami.
Tym razem były szaszłyczki z koźliny:
Koza jest podwieszona przy straganie i na świeżo się urzyna kawałki mięsa i skóry. Kiedyś brzydziłby mnie widok koźlich żeber wywieszonych przy straganie; dziś traktuję to jak gwarancję tego, że mięso jest świeże a nie zamrażarkowe. Cała "restauracja" składa się ze straganu z palnikiem oraz ze stolika z krzesełkiem, całość obsługuje staruszek i dwóch braci. Jeden z braci obrzyna mięso i podrzuca je staruszkowi, który, siedząc przy stoliku, nawleka mięso na bambusowe patyczki. Te lądują na tackach przed straganem; ich cena różni się ze względu na typ mięsa - najdroższe są żeberka.
Za straganem stoi drugi z braci. Przed palnikiem ma tacki z przyprawami: sól, pieprz, mielony kumin, takież chilli i oczywiście tłuszcz do smarowania szaszłyczków. Opieka wybrane przez klientów szaszłyki, w odpowiednich momentach smarując tłuszczem i obsypując szczodrze przyprawami. Kupujemy najtańsze mięsne szaszłyczki "po złotemu"; dwadzieścia szaszłyczków dla dwojga to już wspaniała kolacja. Dzierżąc gorące patyczki wracamy powoli do domu, niby już mamy kolację w rękach, ale i tak ze ślinotokiem przyglądamy się innym straganom... Zobaczcie, jak wygląda ta ulica w obiektywie innego obżartucha. Ja ze swej strony obiecuję, że ulica będzie się regularnie pojawiać :)

*to znaczy: zmieścił mi się piekarnik i dwa składane krzesła, które rozkładamy, jeśli chcemy zjeść obiad w kuchni, a nie nosić talerze do salonu. Ma jakieś 6 metrów kwadratowych - ze dwa razy więcej niż moja poprzednia kuchnia :D

2015-01-25

5 pytań do...

Z racji zaprzyjaźnienia się z akcją "W 80 blogów dookoła świata", popełniłam znów wpis, który pewnie by się inaczej na łamach bloga nie znalazł. Tym razem tematem przewodnim są osobiste wrażenia, sukcesy czy zaskoczenia związane z danym krajem i językiem; z listy dziesięciu tematów każdy bloger mógł wybrać pięć. Oto więc odpowiedzi na pięć pytań:

1. Jak wyglądał Twój pierwszy dzień w Chinach?

Miałam łagodne lądowanie. Przyjeżdżając do Chin znałam już język, więc mogłam o wszystko zapytać, a nawet się wykłócić. Co nie zmieniło faktu, że zaraz na wstępie wsiadłam do nielegalnej taksówki (całe szczęście nie wywiozła mnie nigdzie daleko) z panem, któremu zdecydowanie za bardzo się podobałam, że kupiłam niechcący pieczywo nadziewane fasolą i persymony zamiast pomidorów, bo o istnieniu tych pierwszych to tylko słyszałam, ale nie spotkałam się nigdy wcześniej. A nawet jeśli się spotkałam, to pewnie pomyślałam, że były to pomidory...
Pierwszy dzień to również pierwsza miłość. Już zawsze spacer nad Szmaragdowozielonym Jeziorem czy pod Złotym Koniem i Szmaragdowym Kogutem będzie mi się kojarzył z tym pierwszym pobytem. Zakochałam się w Kunmingu od pierwszego wejrzenia; choć wtedy nie sądziłam, że to miasto stanie się moim domem - absolutnie nie żałuję.

2. Jakie jest Twoje najbardziej zaskakujące odkrycie związane z Chinami?

Najbardziej zaskoczyło mnie, że... wsiąkłam. Że normalnie tu żyję (jeśli moje życie w ogóle można nazwać normalnym...). Że to właśnie tutaj znalazłam bratnią duszę i swoje miejsce na ziemi. A przecież miało być zupełnie inaczej! Miałam mieszkać na Tajwanie. Z Polakiem (koniecznie), który rozumie i kocha piosenki z Kabaretu Starszych Panów. Dlatego koniecznie Polak - dla obcokrajowca to za trudne. I w ogóle jak można mówić o miłości, jeśli się myśli w innym języku i nigdy się nie zrozumie drugiej osoby do końca?
Może do końca życia nie wyjdę z tego zadziwienia. A już na pewno do końca życia mam za co Bogu dziękować - bo obdarował mnie znacznie pełniejszym i ciekawszym życiem, niż sama dla siebie wymyśliłam.

3. Jakie jest Twoje ulubione chińskie powiedzenie/cytat/motto?

Chińczycy pięknie mówią o miłości. Niezliczone porównania, subtelne jak woń łubinu wśród pól (że zacytuję klasyka), wspaniałe wiersze i historie. Wymyślili również najpiękniejsze bodaj określenie przyjaźni: przyjaciel to ktoś, kto rozumie muzykę Twojej duszy - 知音. Wiąże się z tym określeniem piękna historia. Słowo to jednocześnie jest hasłem przewodnim mojego małżeństwa, więc i mottem :)

4. Jaki jest Twój ulubiony sposób spędzania wolnego czasu / rozrywka pochodząca z Chin?

Oczywiście narodowy sport Chińczyków, czyli badminton. Jeśli słowo to kojarzy Wam się głównie z zieloną trawką, plastykową lotką i nieudolnymi próbami posłania jej tam, gdzie się chce mimo wiatru - cóż, nie mówimy o tej samej dziedzinie. Niby wszystko się zgadza, ale mój badminton to pełnoprawna konkurencja olimpijska, z boiskiem, siatką, regułami i lotką wykonaną z piór. Jest to gra wymagająca refleksu, gibkości i dobrej kondycji, moim zdaniem zdecydowanie bardziej wymagająca niż choćby tenis, o pingpongu nawet nie wspominając. Zakochawszy się w samej grze, pokochałam również niektórych wyjątkowo atrakcyjnych graczy ;)

5. Jaką jedną rzecz z Chin wziąłbyś ze sobą na bezludną wyspę?

Wzięłabym oczywiście Wielkie Morze Słów 大辞海, czyli największy chiński słownik. W założeniu ma się składać z 38 tomów. Jest podzielony według dziedzin: jest więc słownik filozoficzny, medyczny, prawniczy, językoznawczy, historyczny, astronomiczny i tak dalej. Ponoć łącznie składa się z pięćdziesięciu milionów znaków. Miałabym więc co czytać i czego się uczyć do końca życia...


Jeśli interesują Was subiektywnie opisane ciekawostki na temat innych krajów i języków, odwiedźcie inne blogi:
Francja: Madou en France: 5 pytań o moją Francję; Francais-mon-amour : 5 pytań do blogera; Love For France : Francja w pięciu pytaniach; Francuskie i inne Notatki Niki - Pięć pytań do blogera; Blog o Francji, Francuzach i języku francuskim - Pięć pytań do...; Uzależnienie od francuszczyzny 5 pytań i odpowiedzi, czyli odrobina ekshibicjonizmu...
Holandia: Język holenderski - pół żartem, pół serio: 5 pytań o Holandię
Kirgistan: O języku kirgiskim po polsku: 5 pytań do blogera - o języku kirgiskim i Kirgistanie
Niemcy: Blog o języku niemieckim: 5 pytań do blogera; Niemiecki po ludzku - W 80 blogów dookoła świata - 5 pytań do; Niemiecka Sofa: 5 pytań do... - czyli akcja "W 80 blogów dookoła świata"
Rosja: Rosyjskie Śniadanie: "W 80 blogów dookoła świata" # 10 '5 ciekawych pytań do blogera'
Szwajcaria: Szwajcarskie Blabliblu
Wielka Brytania: English my way; English with Ann: pytania do blogera czyli mój pierwszy raz; English-Nook: 5 pytań do blogera; Head Full of Ideas; english-at-tea: 5 pytań do blogera
Włochy: Studia, parla, ama; CiekawAOSTA; Wloskielove
Wietnam: wietnam.info: W 80 blogów dookoła świata - 5 pytań do blogera

Jeśli zaś sami piszecie o jakimś kraju bądź języku i chcielibyście do nas dołączyć, piszcie na adres: blogi.jezykowe1@gmail.com

2015-01-24

Pocky

Nie powinnam próbować nowych słodyczy. I tak "moich ulubionych" jest już tyle, że utrzymanie jakiejkolwiek figury poza kulą jest skrajnie trudne. Kiedy próbuję nowych, zazwyczaj oczywiście mi smakują - jestem mało wybredna - i dołączają do produktów wywołujących u mnie ślinotok. Dlatego nigdy nie wybaczę Piekielnej Fantazji, że nauczyła mnie jeść Pocky i inne okołopocky'owe słodycze. Ona, nielubiąca słodyczy, jak już jakieś polubi, jest to ewenement na skalę światową. Spróbowałam i ja - Pejoy o smaku czerwonego wina z gorzką czekoladą. Potem przyszły następne - zielonoherbaciane, nadziewane musem i tak dalej, a teraz kupuję paczkę zawsze, gdy pojawia się nowy smak.
Tadam:
Brzoskwiniowe! Pyszne!
Sam pomysł idiotycznie prosty: paluszki w różnych polewach, z różnym nadzieniem. Mogłabym ich zeżreć dowolną ilość, dlatego kupuję tylko po jednym opakowaniu. Gdybym mieszkała w Polsce, nie kupowałabym ich wcale - bo kosztują po 10-15 złotych, a nie po 3-4, jak w Kunmingu. Ale, niestety, mam ich dużo, do wyboru, do koloru, o każdej porze dnia i nocy, w każdym spożywczaku. Nienawidzę Cię, Piekielna Fantazjo. Nienawidzę.

2015-01-23

Modernizacja Kunmingu

Czy słyszeliście kiedyś o Qiu He 仇和? Jeśli nie interesujecie się yunnańską polityką, to sądzę, że raczej nie. Ten człowiek w 2007 roku objął stanowisko Sekretarza Partii w Kunmingu, czyli de facto stał się najważniejszym tutaj człowiekiem. Później zszedł z najwyższego stołka, ale do dziś jest tutaj szarą eminencją i pociąga za sznurki.
Dlaczego o nim piszę?
To właśnie ten człowiek zaczął wymagać od urzędników państwowych przejrzystości i punktualności. To właśnie on podjął decyzję o wprowadzeniu Kunmingu na trudną ścieżkę ku nowoczesności, rozpoczynając prace nad kunmińskim metrem, budując nowe, wspaniałe lotnisko i poprawiając infrastrukturę. Jednocześnie nie zapomniał o zieleni - wetknął drzewa wokół każdej nowo wybudowanej drogi (łącznie 3 miliony drzew). To jemu Kunming zawdzięcza wiadukt przy Małej Zachodniej Bramie, a także ostateczne rozwiązanie kwestii kunmińskich slumsów. Jest chwalony przez wszystkich, poczynając od samej góry w Pekinie, poprzez postronnych obserwatorów aż po zwykłych kunmińczyków, którzy tyle mu zawdzięczają.
Nienawidzimy go, szczerze i serdecznie, ZB, jego rodzice i ja. I każdy myślący człowiek.
Zacznijmy od slumsów. Nadano im chwytliwą nazwę "wsi w mieście" 城中村, żeby narzucić skojarzenie z biednymi, brudnymi wieśniakami, którzy psują wizerunek miasta. Jednak zamiast burzyć samowolnie wybudowane, brzydkie jak noc domy tych "nielegalnych imigrantów" - czyli wieśniaków, którzy zadomowili się na obrzeżach miasta nie posiadając tutejszego zameldowania, pracują na czarno i ani im się śni wysyłać dzieci do szkoły, zburzył Qiu He w zasadzie całe Stare Miasto. Zniknięcie dziesiątek zabytkowych ulic, wspaniałych okazów mingowskiej i qingowskiej architektury, zniszczenie Targu Ptaków i Kwiatów i zastąpienie go Starbucksami i Pizzą Hut (bo tylko sieciówki stać na czynsz w tych nowowybudowanych miejscach), zliwkidowanie wszystkich kanałów i studni i zmienienie ich w place budowy - to wszystko zasługa Qiu He.
Idźmy dalej. Wygodne i sensownie ulokowane stare lotnisko zastąpiono nowym, mieszącym się trzydzieści kilometrów dalej. Lotnisko działa kiepsko, bo zostało zbudowane na takim wygwizdowie, że dowolny wiatr powoduje opóźnienia, często są mgły, a pięć centymetrów śniegu powoduje dwudniową obstrukcję. Na lotnisko prowadzi JEDNA droga. Kiedy wydarzy się na niej wypadek (a zdarza się to często, bo wygwizdów, ślisko, za dużo samochodów), nie ma ŻADNEJ możliwości objazdu. Lotnisko jest "międzynarodowe", ale jego obsługa nie włada żadnym językiem poza tutejszą wersją chińskiego.
Metro. Temat-rzeka. Tutaj nigdy nie powinno było powstać metro. W trakcie budowy naruszono poważnie wszystko, co się dało. Przede wszystkim - Kunming zaczęły nawiedzać nieznane wcześniej susze. Wydrenowanie gleby naprawdę nie pomogło, zasypanie dawnych studni i kanałów - też nie. Najgorsze jest jednak, że jakiś idiota ustawił przystanki metra z taką częstotliwością, jak przystanki autobusowe. Metro nawet nie zdąży się rozpędzić, a już hamuje. Jest niepotrzebne... i drogie. Mianowicie: w Pekinie, z jego pięknie rozbudowanym metrem, obejmującym ogromną powierzchnię, przejazd kosztuje 2 yuany. W Kunmingu - malutkim i biednym - 7 yuanów. Grrrr...
Xiaoximen - katastrofa. Ten wiadukt produkuje 3/4 spalin w centrum miasta. Jest nieustannie zakorkowany; autobusy czekają w kolejce pod górkę, żeby dojechać do swych przystanków, a za nimi czekają rzężące głośno samochody osobowe. Rozumiem, że poszerzenie drogi i pasy autobusowe - czyli to, jak komunikacja została rozwiązana w reszcie miasta - po prostu przerosło wyobraźnię Pana Szefa.
Jeszcze zieleń. Było tak: był kanał, z ulicą obok i szerokim pasem zieleni. Czyli była woda, była komunikacja plus ewentualna komunikacja wodna (tak, wymagałoby to nakładów, ale w sumie nie aż tak dużych) i zieleń do tego. Teraz kanałów nie ma, są szerokie drogi i świeżo posadzone drzewa, które ze względu na brak wody w okolicy, trzeba codziennie podlewać. Oczywiście drzew jest mniej niż dawniej, ale kto by się tym przejmował. Czyli nie ma wody, wodę trzeba pożyczać, a zieleń jest dodatkową przyczyną braku wody w mieście. No po prostu genialne. Jakby tego było mało, wszystkie sadzonki sprowadził z drugiego końca Chin, ze swej ojczystej prowincji. Nie dość, że ceny skoczyły nieprawdopodobnie, to jeszcze sprowadził drzewa, które nie pasują do kunmińskiego klimatu i które powoli umierają.
Wisienką na torcie jest jego "przejrzystość". Zawalczył ze skorumpowanymi urzędnikami, ku uciesze gawiedzi. Mało kto zdaje sobie jednak sprawę z tego, że po prostu nie lubił konkurencji.
Spójrzcie na tę knajpę:
Piękna, prawda? Odremontowana willa z dawnej "koncesji francuskiej", otoczona Parkiem Kameliowym, zmieniona w restaurację. Swego czasu butelka wina zaczynała się tam od tysiąca yuanów, a stół dla tuzina osób - od dziesięciu tysięcy yuanów. Qiu He lubił tam chodzić. Też bym lubiła. Zwłaszcza, gdybym - jak Qiu He - nigdy nie musiała sama płacić rachunków...
Akurat takie spotkania towarzyskie już jakiś czas temu się skończyły. Cóż. To, co miało jakąkolwiek wartość, zostało już rozkradzione...

2015-01-22

płatki chilli

Jeśli jesteśmy leniwi, kupujemy je w sklepie.
Jeśli jesteśmy mniej leniwi, mielimy sobie suszone chilli na płatki przy pomocy maszynki do chilli.
Jeśli jesteśmy przekonani, że jeśli sami czegoś nie zrobimy, nie będzie to zrobione dobrze, tłuczemy chilli na "mączkę" w takim moździerzu:
Bo przecież płatki chilli w każdym yunnańskim domu być muszą!

2015-01-20

pandy

Jakiś czas temu na wypasionym placyku przed wypasionym Gingko Department Store, czyli luksusowym domem handlowym, przy ulicy Białej Pagody znalazło się stado pand.
Uciecha dla dzieciaków, prawda? Łaziły po nich uszczęśliwione, rodzice robili im zdjęcia "na koniku", kupa śmiechu i radości. Z najwyższą przyjemnością przyglądałam się temu w drodze do pracy.
Kiedy jednak ostatnio tam podeszłam, nie było dzieci, nie było śmiechu, w ogóle - nikogo nie było poza paroma zbłąkanymi przechodniami. Ki diabeł?
Okazało się, że kadrze Gingko nie spodobało się to, że dostarczyli kunmińczykom darmowej uciechy i powystawiali takie tabliczki:
I oczywiście strażników,którzy pilnują, żeby faktycznie "nie jeździć na pandach, bo będzie je bolało (!)".

2015-01-19

Pies w talerzu

Nie, dzisiaj nie będzie o psinie, tylko o tym, do czego doprowadza oddanie psu roli przewodnika stada:
Brrr...
Kocham psy i pozwalam im na zdecydowanie zbyt wiele, ale psie łapy na stole?...

2015-01-18

Shandong oczami Terzaniego

W Shandongu też nigdy nie byłam. Swego czasu pracował tam pilnie mój świekr; po latach został mu z tego rzadko u kunmińczyków widywany zwyczaj: każdy dzień zaczyna od bułeczki na parze zamiast od tradycyjnych śniadaniowych misienów. Shandończycy, których znam, są wysocy, postawni, mówią z twardym północnym akcentem i patrzą na Yunnan z politowaniem: "my jesteśmy kolebką cywilizacji chińskiej, a Yunnan to zbieranina barbarzyńców i ludzi pierwotnych"... Zobaczmy, co o Shandongu napisał autor Zakazanych Wrót:

Wiele obszarów tego regionu zostało „wyzwolonych” już na długo przed 1949 rokiem, reformę rolną przeprowadzono tam też wcześniej niż w pozostałej części kraju. Wywłaszczeni obszarnicy uciekli na terytoria znajdujące się pod kontrolą nacjonalistów z Kuomintangu. W Szantungu chłopi opowiadają jeszcze chętnie o dziedzicu, który przed odjazdem powiedział swoim dzierżawcom: „Wrócę tu jeszcze, wrócę. A tych, którzy zabrali moją ziemię, wyrżnę jednego po drugim. Otworzę restaurację z daniami z ludzkiego mięsa”. Ale nacjonaliści Czang Kaj-szeka przegrali wojnę domową i właściciele latyfundiów, którym nie udało się zbiec z generalissimusem na Tajwan, wrócili do swoich włości po to tylko, aby zostać osądzonymi i automatycznie skazanymi przez „trybunały ludowe”. Wielu z nich bez zbytnich ceremonii rozstrzelano, ścięto lub zadźgano nożami, a pola wszystkich zostały podzielone między ludzi, którzy je uprawiali.
Chłopi byli zadowoleni, zaś komuniści zaczęli powoli wprowadzać kolektywizację: najpierw spółdzielnie, potem – w 1958 roku – komuny ludowe. Szantung był znowu w awangardzie. Wszelki ślad po własności prywatnej zaginął. Oddano państwu nawet przydomowe ogródki warzywne i zwierzęta domowe łącznie z kurczętami i prosiakami. Wszystkie targi i wiejskie jarmarki zostały zamknięte.
***
W małej wiosce Anqiu we wschodniej części Szantungu od dwudziestu lat nie było jarmarków, stary plac targowy zlikwidowano. Teraz dwa razy w tygodniu ogromny tłum ludzi zbiera się na obszernym, wysprzątanym terenie, gdzie można kupić najrozmaitsze towary: prosięta, pułapki na myszy, kurczaki, okulary słoneczne, zioła lecznicze, sukno na metry, zegarki. Produkty rolne pochodzą z działek przyzagrodowych, wyroby przemysłowe z odległego o trzydzieści pięć kilometrów miasteczka Weifang, dokąd zaradni wieśniacy jeżdżą na rowerach sprzedawać swoje warzywa. Za zarobione w ten sposób pieniądze kupują towary, aby odsprzedać je na targu. Jeszcze kilka lat temu ci ludzie nie mogliby opuszczać swojej komuny, a prowadzoną przez nich obecnie działalność nazwano by „spekulacją”, za którą groziły surowe kary. Nawet uprawianie na własny użytek malutkiego poletka kapusty na brzegu jakiegoś kanału uchodziło wtedy za inicjatywę „kapitalistyczną”.
***
– Kto więcej wytwarza, powinien więcej mieć – mówi planista Guo. – Przedtem używali sobie lenie.
To prawda: przedtem ludzie ciężko pracujący jedli z tego samego wielkiego garnka, z którego żywili się pracujący mało albo i wcale. Oczywiście niejeden był tym sfrustrowany, ale przecież z tego samego wielkiego garnka jadła stara kobieta z synem w wojsku, jadła wdowa z małymi dziećmi, które musiała nakarmić, jadł samotny inwalida.
W odróżnieniu od fabryk w miastach, komuny nie zapewniały emerytury ani ubezpieczenia, nie płaciły dodatku rodzinnego, ale to wszystko zastępował „wielki wspólny kocioł”, z którego jedli także starcy, chorzy i wdowy. Na tej właśnie kategorii osób odbija się niekorzystnie nowy system odpowiedzialności.
***
Całość doświadczeń chińskich od 1949 roku dowodzi, że bodźce materialne powodują wzrost produkcji, zaś bodźce natury moralnej wywołują jej spadek.
Mówi sama za siebie historia świń, opowiedziana w publikacji oficjalnej, ale „zastrzeżonej”. W 1954 roku, kiedy chłopi pracowali jeszcze na własnych polach, w Chinach było sto milionów świń. W 1956 roku, po powołaniu spółdzielni, pogłowie trzody chlewnej spadło do osiemdziesięciu czterech milionów. Jej stan liczebny wzrósł do stu czterdziestu sześciu milionów w 1958 roku, potem nastały komuny, zlikwidowano wszystko, co prywatne... i liczba świń spadła o połowę. Następny, dramatyczny spadek miał miejsce podczas rewolucji kulturalnej. Autor publikacji nie pomija milczeniem wynikających z tego doświadczenia wniosków: „Do trzech wielkich spadków doszło wtedy, kiedy kolektywizowano gospodarkę i konfiskowano prywatne dobra”.
***
[...]chłop jest tutaj nadal taki, jakim był przez wieki: uparty, samolubny, dbający przede wszystkim o siebie i o swoją rodzinę. Wystarczyło zrobić mały wyłom w sztywnym schemacie komun, przywrócić nieco wolności, aby wszystkie dawne postawy i dawne problemy stały się znowu aktualne.
Na przykład w komunie Xiaozheng powiatu Qingyun wieśniakowi Wangowi wydało się, że wpadł na doskonały pomysł. Partia powierzyła mu działkę pod uprawę, mówiąc: „Ty za nią teraz odpowiadasz. Im więcej zbierzesz, tym więcej zarobisz”. Wang wiedział, że aby więcej zebrać, trzeba użyźnić grunt; poszedł więc na brzeg kanału irygacyjnego komuny i z wielkim trudem wydobył z jego głębi dziesiątki koszy pięknej, tłustej ziemi, którą rozsypał po własnej jałowej działce. Sąsiedzi pozazdrościli mu i natychmiast postąpili tak samo. Po miesiącu obsunęła się grobla, powstał duży przeciek i woda przestała dopływać na wszystkie pola. Komuna zwołała zebranie, poddano krytyce zamieszanych w tę sprawę chłopów i zainicjowano kampanię pod hasłem „Kochajmy kolektyw”.
Od czasu objęcia władzy w 1949 roku komuniści dokonali ogromnego wysiłku, aby rozwiązać jeden z wielkich problemów Chin: problem irygacji. Zwłaszcza po utworzeniu komun, kiedy masy chłopskie na wpół zmilitaryzowano, zostały przeprowadzone roboty na dużą skalę przy zbiorowym zaangażowaniu setek tysięcy ludzi, pracujących właściwie bez użycia maszyn. Obecnie, kiedy chłopi troszczą się o swoje działki i o własny interes, nikt nie chce już wykonywać niezbędnych prac, jak na przykład oczyszczanie kanałów z liści.
***
Na szczycie Góry Wielbłądziej niedaleko miasta Linzi w okręgu Yidu piękna kamienna świątynia przez ponad tysiąc lat królowała nad niezwykłym krajobrazem błękitnych gór i żółtych nizin, gubiących się w szarzyźnie widnokręgu. W grotach wokół budowli wierni ustawili przed wiekami posągi, będące jednymi z najwspanialszych egzemplarzy rzeźbiarskiej sztuki buddyjskiej w Chinach. Ze świątyni pozostał teraz stos kamieni i gruzu. Z cienistych grot kamienne wizerunki Buddy o pogodnych obliczach spoglądają dobrotliwie na dolinę i na ludzi. W zamęcie pospiesznie dokonywanych zniszczeń niektóre utraciły ręce, nosy i uszy, z innych pozostał tylko tułów. Głowy im bodajże odpiłowano – robili tak na początku stulecia chińscy handlarze, krążący po kraju i ścinający głowy najpiękniejszym posągom na zamówienie europejskich i japońskich kolekcjonerów.
***
Niszczyć zaczęto jeszcze przed rewolucją kulturalną. – My tutaj świątynię zburzyliśmy od razu po Wyzwoleniu, w 1946 roku – opowiada Bi Keyou, brygadzista rybaków w Yudao na wschodnim wybrzeżu regionu. – Ludzi trzeba było wyzwolić z przesądów.
Brygadzista Bi, który był rybakiem jeszcze przed odbyciem służby wojskowej, wyjaśnia, że za dawnych czasów po złowieniu wyjątkowo dużej ryby załoga kutra szła do świątyni, paliła kadzidła, składała ofiary z pozłacanego papieru i żywności na kilku ołtarzach, a następnie wrzucała rybę z powrotem do wody w hołdzie morskim duchom. – Teraz duże ryby zachowujemy dla siebie, nie marnujemy ich, jak wtedy – mówi.
***
– Chcę koniecznie zostać katolikiem – mówi mi napotkany w Qingdao chłopiec. – Katolicyzm pochodzi z zagranicy, więc musi być bardzo dobry.
Kiedy podróżuję dzisiaj po Chinach, obok innych rzeczy dziwi mnie szczególnie ów rosnący podziw dla wszystkiego, co cudzoziemskie, i stopniowe zanikanie zdecydowanego poczucia wyższości, które niegdyś żywili Chińczycy wobec wszystkiego, co niechińskie, a więc barbarzyńskie.
Spacerując po placu targowym w Qufu, gdzie tysiące chłopów sprzedaje swoje towary, na pytania, skąd przybywam, odpowiadałem dla żartu za każdym razem nazwą innego państwa. I zawsze, bez względu na to, jaki kraj wymieniałem, słyszałem słowa: „No tak, twój kraj jest z pewnością lepszy od Chin”.[...] Rzecz w tym, że do otwarcia kraju na świat doszło w chwili wielkiego zamętu ideologicznego i kulturalnego, wywołującego u wielu Chińczyków dezorientację i niepewność. Wspaniała przeszłość Chin, z której ludzie powinni być dumni, została uznana za złą, a jej zabytki w dużej części zniszczono. To, czym Mao i jego zwolennicy usiłowali ją zastąpić, zostało również uznane za złe i popadło w zapomnienie. Chińczycy nie mają już nic, do czego mogliby się odwołać; nic, z czym mogliby bez wahania się utożsamić.
***
Xue Muqiao, główny doradca ekonomiczny Deng Xiaopinga, napisał, że kolektywizacji dokonano w swoim czasie w sposób błędny, bo „przedwcześnie”, i że dlatego trzeba było „błąd naprawić, dając chwilowo krok wstecz”.
Z wypowiedzi tej aż nazbyt jasno wynika, że wszystko, na co dzisiaj się pozwala, jutro będzie zakazane. Huśtawka chińskiej polityki bynajmniej nie zatrzymała się na zawsze, jak wydaje się niektórym optymistom, zwłaszcza zagranicznym. Chińczycy znają swoje kierownictwo i pamiętają dobrze przejścia od liberalizacji do kolektywizacji, od drobnych ustępstw do ostrych represji, jakich nie brakowało w przeszłości. Dlatego też usiłują w miarę swoich możliwości szybko się dorobić, nie dbając o resztę.

Od Rewolucji Kulturalnej i nawet od czasów Denga minęło już wiele lat, a Chińczycy nadal nie nauczyli się dbać o wspólnotę. Brudne klatki schodowe, zaplute chodniki, zaśmiecone trawniki. Tzw. dobro wspólne nie jest tu "nasze" a "niczyje". Nie dba się o nie, bo skoro nie jest moje... Mao wyrządził w ten sposób Chinom dużo większą krzywdę niż powodując klęski głodu. Głód się skończył, ale szacunek dla ludzi i przedmiotów umarł bezpowrotnie.

2015-01-17

ryż z miedzianego garnka 铜锅饭

Pamiętam, jak byłam na Węgrzech. Miałam wówczas 14 lat, byłam zakochana po raz pierwszy w życiu, ale nawet to zakochanie nie pozwoliło mi przymknąć oczu na ohydne stołówkowe żarcie, którym nas tam karmiono. Wiem, że stołówkowe żarcie nijak się nie ma do prawdziwej kuchni węgierskiej, ale muszę powiedzieć, że parę potraw pamiętam do dziś; były dla mnie synonimem obrzydlistwa. Np. makaron podany z saszetką dżemu brzoskwiniowego, mięso w galaretce wiśniowej no i oczywiście ryż z ziemniakami. Cóż to było za paskudztwo! To jak kanapka chleb plus ziemniaki, tylko chyba jeszcze gorsza.
Przypomniałam sobie o tym daniu w Yunnanie, bo okazało się, że tutaj też się to danie jada. Nazywa się po prostu ryż z pyrami 洋芋饭* albo ryż z miedzianego gara 铜锅饭 i jest zupełnie absolutnie przepyszne.
Jeśli macie w domu miedziany garnek - spróbujcie go zrobić. Jeśli nie macie - zróbcie w garze kamionkowym albo jakimś innym z grubym dnem. Nie będzie aż tak smaczny, ale można próbować oszukać swój żołądek.
Składniki:
*ryż
*ziemniaki
*szynka pokrojona w słupki; najlepiej yunnańska albo inna słona
*ewentualnie inne warzywa: groszek, kukurydza, marchewka drobno pokrojona itd.
Wykonanie:
1)Podgotować ryż, żeby był półsurowy. Ja robię to tak, że dodaję połowę mniej wody niż zwykle, więc kiedy ryż wchłonie całą wodę, nadal jest półtwardy.
2)Ziemniaki pokroić w dużą kostkę i obsmażyć w garze razem z szynką i innymi warzywami; gdy zmienią kolor na złotawy, dodać półsurowy ryż, solidnie wymieszać z ryżem, obsmażyć jeszcze chwilę, dodać wody - tyle, żeby ryż miał się szansę dogotować - i przykryć.
3)Na dużym ogniu doprowadzić wodę do wrzenia, a później skręcić na najmniejszy ogień, by sobie powolutku wszystko pyrkało; jeśli szynka nie była bardzo słona, trzeba dodać trochę soli. Co jaki czas zamieszać.
4)Gdy ryż jest już miękki - potrawa nadaje się do jedzenia.

Właściwie potrawa jest gotowa. Jednak gdy się idzie do yunnańskich** knajp, specjalizujących się w takim ryżu, jest on tylko dodatkiem. Przede wszystkim idzie się bowiem na to:
czyli na warzywa i mięsa ugotowane w ostrej zupie.
Instrukcja obsługi jest taka: bierzesz miseczkę, wsadzasz do niej te składniki, które wydają Ci się kuszące (ja uwielbiam tak zrobione kiełbasy, kalafiory i pędy bambusa), a potem podajesz sprzedawcy. On waży miskę i mówi, ile ona kosztuje; w czasie, gdy uiszczasz w kasie należność, on sieka produkty na kawałki, miesza je z sosem i podaje wraz z miską ryżu.
Jest to jeden z najwspanialszych posiłków świata :)

*zwróćcie uwagę, że w nazwie nie występują dwie typowe nazwy ziemniaka: książkowe 马铃薯 ani potoczne 土豆, a yunnański lokalny 洋芋 (zachodnie taro). 
**Zazwyczaj jest na nich napisane, że potrawa pochodzi z Guizhou. Jest to prawda, ale po przeniesieniu ich na yunnańską ziemię przeszły dość konkretną transformację...

2015-01-16

Szmaragdowozielone Jezioro - Cuihu 翠湖

Kiedy Mongołowie najechali Yunnan, późniejsze Cuihu nie miało jeszcze nazwy. Cóż, to było tylko małe jeziorko poza murami miasta, położone u stóp Góry Pięciu Wspaniałości 五华山 i nieprawdopodobnie zarośnięte. Jednak dla przybyłych ze stepów Mongołów każda woda większa niż kałuża zwała się "morzem". Nazwali je więc Morzem Żarcia 菜海子 (pewnie przez to zarośnięcie) i ta właśnie nazwa przyjęła się w lokalnym dialekcie. Już za Mingów zaczęły powstawać pierwsze pawiloniki. Im bardziej się Kunming rozrastał, tym bardziej w centrum znajdowało się to jezioro, więc budyneczków i przyjemnych miejsc było coraz więcej. Położył temu kres watażka Wu Sangui - zasypał pół jeziora, żeby w tych pięknych okolicznościach przyrody wybudować swą rządową siedzibę. Za Qingów miejsce zaczęło znów służyć celom raczej widokowym (powstawały niezliczone pawilony), by z nastaniem Republiki zmienić się po prostu w park*. Nie od razu nazywał się on Parkiem Szmaragdowego Jeziora. Niepozorne jeziorko miało zbyt wiele nazw - poza wspomnianym już Morzem Żarcia był jeszcze Stawem Dziewięciu Smoków 九龙池**; znacznie później wygrał Szmaragd.
Jeziorko ma powierzchnię zaledwie 15 hektarów; park zajmuje o całe 6 hektarów więcej. Dwa prostopadłe szpalery wierzb dzielą Cuihu jak tort na cztery części. Grobla biegnąca z południa na północ to grobla Ruan Yuana, gubernatora Yunnanu i Guizhou, który budowę tej grobli zasponsorował. Grobla łącząca wschód z zachodem z kolei zwie się groblą tangowską, bo na jej budowę wyłożył fundusze sam Tang Jiyao. Groble łączą się na wyspie, będącej sercem Cuihu. Dawniej mieściła się tu buddyjska świątynka, a część jeziora tuż przy niej była wydzielona jako Staw Darowania Życia***. Dziś po świątynce i po większości zabytków nie ma już śladu; park jest poddany ciągłej renowacji i nigdy nie wiem, co zastanę, gdy się tam wybieram po dłuższej przerwie. A, przepraszam - mam pewność, że zastanę bardzo określoną florę i faunę: latem spory kawał jeziora przykryją szczelnie lotosy; zimą powierzchnia zabieli się od syberyjskich mew. Zawsze będą bambusy, wierzby płaczące i trochę eukaliptusów. W okolicach grudnia/stycznia - zapłoną szkarłatem kamelie.
Kiedy przyjechałam do Kunmingu po raz pierwszy, spędzałam nad Cuihu nieprzyzwoicie dużo czasu; wśród tańczących emerytek, folkowych zespołów o niecodziennym składzie (np. erhu koło gitary i saksofonu jako podkład do wyjątków z opery pekińskiej), wśród hazardzistów rżnących całymi dniami w madżonga; w tym cudownym kunmińskim mikroklimacie. Żegnałam Szmaragdowozielone Jezioro rzęsistymi łzami; MUSIAŁAM tam wrócić.
Wróciłam. Wracałam wielokrotnie. Kocham to jezioro.
A teraz, zrządzeniem losu czy dzięki Opatrzności - zamieszkałam znowu kilka minut piechotą od tego magicznego miejsca. Mijam Cuihu gdy jadę do pracy; przechodzę obok, gdy się spieszę do supermarketu; to tutaj spacerujemy codziennie wieczorem, ciesząc się pustym już parkiem. Bo jeśli mam wymienić jedyną wadę Cuihu - to byłby to tłok za dnia. Jak ja mogłam w takim hałasie siedzieć całymi dniami?! Teraz nie mogę i nie chcę - więc zazwyczaj spacerujemy tamtędy wieczorem. Dziś jednak poszliśmy trochę wcześniej i...
Tak. Cuihu jest piękne.

*bardzo długo wejście było płatne - ZB pamięta jeszcze, jak koledzy oszukiwali w wyścigu wokół jeziora - ci bogatsi kupowali bilety i zamiast naokoło, biegli na przełaj...
**kiedyś ponoć w północnowschodniej części jeziora tryskało dziewięć źródeł, a przecież w Chinach źródłami opiekują się smoki.
***O tego typu zbiorniku wodnym już kiedyś pisałam tutaj.

2015-01-14

Siostrzyczka

Chińska kobieta sukcesu - córka ludzi niewykształconych i dość prymitywnych, która potrafi prowadzić bardzo dochodowy biznes. Trzy lata temu urodziła syna, więc spełniła swój obowiązek rodzinny; z dzieckiem przy piersi zajmowała się tym biznesem, a on się odwdzięczył, rozrastając się monumentalnie.
Bardzo jest zapracowana, ale syna uwielbia. No i zaczyna przebąkiwać o siostrzyczce. Z uśmiechem przypominam jej, jak tuż po porodzie klęła, że już nigdy w życiu nie zdecyduje się na dziecko, bo figurę jej zepsuło, bo bolało, bo nie dość, że jest taka zapracowana, to jeszcze ciąża, połóg i odchowanie brzdąca - no, nigdy w życiu! To teraz nagle już chce?
Kobitka wcale niespeszona mówi: no przecież nie będę sama rodzić, weźmiemy surogatkę. Po pierwsze będzie można wtedy wybrać, czy chłopczyk, czy dziewczynka, a my koniecznie chcemy dziewczynkę, a po drugie nie zmarnuję tyle czasu. Wiesz, w Chinach to nie jest drogie - za sto tysięcy yuanów można przebierać wśród chętnych, zdrowych kobiet. Jedyna nieprzyjemna rzecz to te iniekcje, które przyspieszają jajeczkowanie - boli jak diabli. Ale oczywiście mniej niż poród...

2015-01-13

Północ-Południe

Dawno, dawno temu Chińczycy podzielili sobie w głowach ojczyznę na Chiny Północne i Południowe. Linią demarkacyjną są głównie Góry Qin Ling oraz Rzeka Huai, ale większość ludzi w uproszczeniu dzieli Chiny na te na północ i na południe od Jangcy. Podział ten, choć wynika z geografii, przekłada się na całkiem niegeograficzne aspekty, a ja o nim dziś piszę, bo jest zima. Tak, tak, piernik do wiatraka ma całkiem sporo.
Oczywistą różnicą jest klimat - na północy jest zimniej niż na południu. Stąd również różnice w roślinności, tak naturalnej, jak i uprawianej.
Północ to tam, gdzie zimą zamarzają rzeki, a południe to tam, gdzie temperatura w zimie właściwie nie spada poniżej zera.
Południe to tam, gdzie są zalane wodą pola ryżowe, północ to tam, gdzie rośnie pszenica.
Na Południu mieszkają Południowcy: Yunnańczycy, Guizhouczycy, Guangxijczycy, Kantończycy, Fujiańczycy, Hunanczycy, Jiangxijczycy, Zhejiangczycy itd. Ich języki różnią się od dialektów północnych, mają od ludzi Północy inne zwyczaje i inne kultury.
Na Północy mieszkają cztery główne chińskie grupy etniczne - Hanowie, Mongołowie, Mandżurowie i Huiowie. Są schińszczeni, mówią mniej więcej takim samym dialektem mandaryńskim, który stał się językiem urzędowym Chin i próbują narzucać swoją kulturę Południowcom, twierdząc, że to właśnie jest "kultura chińska".
Niby Południe i Północ wyznaczone jest geograficznie, ale żaden Chińczyk nie powie o Xinjiangu, że jest on częścią Chin Północnych.
W oczach Chińczyków Północnych ci południowi to wieśniacy od produkcji ryżu, a oni sami podbili całe Chiny i nimi "rządzą".
W oczach Chińczyków Południowych ci północni to barbarzyńcy bez kultury, a oni sami są spadkobiercami starożytnej chińskiej kultury, tangowskiej poezji i mingowskiej sztuki.
Ci z Północy jedzą bułeczki na parze, pierożki i makarony, a ci z południa ryż.
Żyją inaczej, myślą inaczej, inne są ich ścieżki, choć państwo próbuje narzucać "ogólnochińskie" wzorce kulturowe.
Z mojego punktu widzenia jednak najgorszą rzeczą, jaką zrobiono w związku z tym podziałem Północ-Południe jest całkowicie odgórna decyzja, że "na Północy w domach ma być ogrzewanie, a na Południu niech się ugryzą w d...". Skutek jest taki (dzięki, Piekielna Fantazjo):
Zimą na Północy na zewnątrz jest zimno jak w psiarni, ale w domach jest cieplutko.
Na Południu w zasadzie nie jest aż tak zimno, ale niestety po wejściu do domu nie zdejmujemy kurtek ani kalesonów, bo w domu jest tak samo jak na dworze. Albo i zimniej - bo w domu nie świeci słońce...
Serdecznie Was pozdrawiam z elektrycznego kocyka, znad termosu. Jeśli są jakieś literówki, to wybaczcie - palce mi kostnieją mimo rękawiczek.

2015-01-12

maszynka

Jestem prawdziwą kunminką: zaopatrzyłam się w maszynkę do...
no właśnie. Wiecie, do czego służy ta maszynka? Od razu podpowiem, nie da się w niej mielić mięsa.
To jest, moi drodzy, maszynka do mielenia chilli. Wsadza się suszone papryczki, a dołem wysypują się wiórki, które są dla każdego szanującego się Yunnańczyka podstawową przyprawą.
W tajemnicy przed mężem używam tej maszynki również do mielenia tofu na tofurnik :)

2015-01-11

Chińczycy a zwierzęta oczami Terzaniego

Opowieści o świerszczach są od niepamiętnych czasów częścią chińskiego folkloru. Z pokolenia na pokolenie przekazuje się jako przykład synowskiej miłości legendę o chłopczyku, który popełnił samobójstwo, aby móc wcielić się w świerszcza i uratować w ten sposób ojca, nad którym zawisło niebezpieczeństwo, gdyż zgubił niezwykle cennego owada należącego do pewnego wysokiego urzędnika.
***
Chińczyk nie więzi kanarka lub słowika w domu, nie uważa ich za bibeloty. Są dla niego towarzyszami, z którymi chodzi na spacer, z którymi przekomarza się i bawi. [...] Klatki są różnorodne, ale każda to miniaturowe arcydzieło. Mają odsuwane drzwiczki, wewnątrz widać filiżaneczki ze starej nieraz porcelany w stylu najsłynniejszych waz, a czasem nawet wazonik z mikroskopijnym kwiatkiem, którego widok ma ptaka cieszyć i zachęcać do śpiewu. W odróżnieniu od klatek używanych w krajach zachodnich, klatki chińskie nie są wyposażone w huśtawki, na których ptak się kołysze i wzmacnia sobie łapki. W Chinach starzy ludzie podczas spacerów z ptakami kołyszą całą klatką tak, że nie tylko zmuszone do utrzymywania równowagi zwierzę się wzmacnia, ale i oni sami ćwiczą nadgarstki, co dobrze robi na reumatyzm. Oto subtelności Wschodu.
***
Miasta ożywia teraz znowu wiele głosów nieznanych i dziwnych, przeminęły „milczące” lata rewolucji kulturalnej, kiedy „mała zabawa” była zakazana, a trzymanie zwierząt dla przyjemności uchodziło za przestępstwo. Zdarza się też słyszeć dźwięki podobne do cichego buczenia, do płynącej z przestrzeni melodii, która zbliża się nieustannie, aby nagle ucichnąć. Spoglądając w górę, widzimy tylko chmarę gołębi. Ktoś urządza „koncert powietrzny”.
Ta zabawa sięga czasów panującej w XII wieku dynastii Song; przywiązywane do ogonów gołębi gwizdki z bambusa lub dyni wykonuje się nadal w taki sam sposób, jak wtedy. Przypominają one miniaturowe organy, mogą składać się z dwudziestu i więcej piszczałek. Podczas lotu gołębia powietrze wciska się w gwizdek, który wydaje dźwięk. Zaopatrując gołębie w różne rodzaje takich instrumentów, tworzy się coś zbliżonego do orkiestry. Orkiestry, która lata.

Tak. Za czasów prawdziwego komunizmu w Chinach było zakazane hodowanie zwierząt dla przyjemności - obojętnie czy psów, czy kotów, czy świerszczy. Czasem myślę, że pewnego typu brak wrażliwości Chińczyków na krzywdę kopanych psów czy tłuczonych przez dzieci kotów wziął się właśnie z tego: trzeba było zamknąć swoje serce przed braćmi mniejszymi, bo inaczej było się burżujem i kapitalistycznym śmieciem. Ale... od rewolucji kulturalnej minęło już sporo czasu, a gdzieś w mózgach Chińczyków zwierzęta nadal nie wymagają czułości i troski. Stąd hodowanie alaskanów w subtropiku - nieważne, że pies cierpi katusze, ważniejsze, że był drogi i można się z nim pokazać. A może to po prostu kwestia tego, że na wsiach troszczyło się tylko o te zwierzęta, które przynosiły zysk? Wiadomo było, że trzeba się opiekować krową, bo daje mleko, ale już kot? Kot da sobie radę! A kysz od ludzi, pchlarzu...
Oczywiście, są i ludzie wrażliwi, którzy poświęcają czas i uwagę swoim pupilom, hodowanym z czułością i troską. Ja w Chinach niestety takich nie znam. A szkoda...

2015-01-10

chuiguo 炊锅

Pisałam już kiedyś o słynnych yunnańskich ogniowych kociołkach. Z najważniejszym z nich czekałam na Wielką Okazję: przyjaciele przyjechali i mogliśmy wieloosobowo udać się do knajpy, w której podawany jest tradycyjny kunmiński kociołek - chuiguo (większość kunmińczyków mówi nań cuiguo, bo nie znają prawidłowej wymowy mandaryńskiej^.^). W ogóle mawiało się tak dawniej na wszystkie ogniowe kociołki; z czasem młodzież zaczęła używać nazwy huoguo w stosunku do tych "obcych", a chuiguo zostało na opisanie tego tradycyjnego kunmińskiego.
Chuiguo jest tradycyjnie zrobiony z miedzi*. Składa się z owalnej miski z dziurą na kominopiecyk i właśnie z tego kominopiecyka, dzięki któremu miska cały czas jest ogrzewana. Oto on:
Oczywiście do miski wlewa się zupę i dodatki. Tradycyjne zupy to kurczaczy rosół, zupa przygotowana na dużych wieprzowych kościach bądź na kości od szynki yunnańskiej. W zasadzie nie doprawia się ich niczym poza solą - smak wzbogacą gotowane w tej zupie smakołyki. A wśród nich - krokieciki jajeczne 蛋卷, szynka yunnańska, plasterki mięsa, surou, kluski sojowe, skóra wieprzowa, marchew w słupkach, skórka tofu, kwiaty liliowca, tofu, kapusta, pędy bambusa, pędy groszku... Tak naprawdę ograniczeniem jest tylko wyobraźnia kucharza. Te wszystkie pyszności układa się warstwami w misce, na wierzch wykładając mięso i krokieciki. Na to wlewa się zupę, dosmaczając ją kardamonem i pieprzem, a potem garnek zostaje przykryty, zaś spód wypełnia się drewnem albo węglem drzewnym i rozpala. Gdy mięso jest już ugotowane, można zacząć jeść, maczając dla smaku produkty w miseczce z sosem z dużej ilości cebulki, chilli i odrobiny zupy. Zwykłej wielkości chuiguo zapewnia pożywienie czterem osobom albo trzem obżartuchom.
Właściwie z wyglądu jest ten gar niemal identyczny z tradycyjnym mongolskim kociołkiem; o ile jednak na Północy macza się we wrzątku plastry baraniny i to one są podstawą posiłku, w kunmińskiej wersji zamiast tradycyjnego dla huoguo mięsa do maczania we wrzątku mamy po prostu zupę z dodatkami. Zapewne stało się tak dlatego, że temperatura wrzenia w Kunmingu jest niska i trzeba czekać wieki na kawałek mięsa - lepiej po prostu przyrządzić zupę i nie bać się, że jej składniki będą surowe...
Dawniej takie chuiguo jadało się tylko od wielkiego dzwonu - głównie na kolacje sylwestrowe. Ponieważ mało kto miał taki wymyślny garnek w domu, można go było wypożyczyć z knajpy czy nawet z przyzakładowej stołówki. Składało się zamówienie i garnek wraz z odpowiednio poukładaną zawartością można było wziąć na wieczór do domu; zupę kupowało się oddzielnie albo gotowało samemu. Drugą okazją do spożycia takiego posiłku było... Święto Zmarłych, czyli Święto Wielkiej Czystości, które odbywa się na wiosnę. Drałuje się wówczas w góry, by sprzątać groby i... piknikować. Często właśnie w tym piknikowaniu główną rolę otrzymywał chuiguo.
Z czasem chuiguo zostały niemal wyparte przez syczuańskie ogniowe kociołki z ostro-drętwą zupą. Doprawdy nie wiem, dlaczego. Przecież dowolny smakołyk ugotowany w tej mocnej zupie smakuje dokładnie tak samo - właśnie tą zupą! To jest okropnie nudne. W naszym kociołku poszczególne składniki zachowują swój smak, a jeśli wydają się zbyt mdłe - mamy pod ręką maczajkę, która nada daniu pikanterii. Na koniec mamy również przepyszną zupę, którą zostawić byłoby grzechem!
Niestety, obecnie bardzo niewiele knajp serwuje chuiguo; ja znam zaledwie trzy, przy czym właściwie tylko jedną ZB ocenił dobrze: "tutaj to wygląda i smakuje prawie tak, jak pamiętam z dzieciństwa".
Po ostatnim zdjęciu widać, że smakowało, prawda? :)

*choć obecnie zdarzają się i takie z aluminium, niklomiedzi, mosiądzu, a nawet srebra.

2015-01-09

pandoczapkołapki

Po pięknych, słonecznych dniach do Kunmingu wróciła zima. W nocy blisko zera, w dzień niewiele lepiej i mży. Dlatego wyciągnęłam z szafy pandzią pamiątkę zanabytą w Chengdu - czapkorękawice:
Tak, mam skończone 30 lat :)