2014-02-28

Tłusty Czwartek 肥胖周四

Był wczoraj, jak wszyscy wiedzą. Wszyscy też wiedzą, że kto jak kto, ale akurat ja jestem kuchara. Nie bacząc więc na problemy typu brak śmietany, usmażyłam półmisek faworków. Śmietanę zastąpiłam jogurtem, a cukier własnoręcznie zmieliłam na puder. W faworkach wszystko było tradycyjne. No, może poza tym, że ciasto kroiłam nożem do pizzy (polecam, świetny patent!), a faworki smażyłam w elektrycznym garze do huoguo, czyli gorącego kociołka :)
Wyszły oczywiście inne niż w domu, nie takie dobre, nie takie kruche, ale - skoro ZB się w nich zakochał bez pamięci, to chyba nie są takie złe. A skąd wiem, że się zakochał?
Cóż.
Dzisiaj na półmisku smutnie leżą ostatnie trzy sztuki...

2014-02-27

Herbata LongRun 龍潤茶

Nie mam nic do powiedzenia o tej firmie, nie kupuję kota w worku nigdy (tutaj herbaty są zapakowane, więc spróbować można dopiero w domu), zwłaszcza, że kocham atmosferę targu herbacianego. Ale podoba mi się ich logo i nazwa. Nazwa dlatego, że po chińsku ma sens - smoki są związane z wodą, więc i pod nawilżenie dają się jakoś podciągnąć, a po angielsku kojarzą się z wytrzymałością i długofalowością. Ale jeszcze bardziej urzekło mnie logo, w którym litera "t" jest wystylizowana na chiński znaczek herbaciany 茶. Śliczne!
A tutaj ich strona, a nuż znajdziecie coś dla siebie?

2014-02-26

pandzia rodzina

Bardzo lubię to, że dorośli ludzie tutaj pozwalają sobie na śmiech i dzieckowatość. Życie od razu nabiera barw. A że inni mówią, że to infantylne? Kogo to obchodzi!

2014-02-25

Jesteś wielkim hamburgerem! 你是個大憨包!

W języku chińskim trzeba uważać na tony. Wie to każdy, nawet bardzo początkujący. Zwłaszcza, gdy gdy pyta o drogę czy godzinę i z miejsca dostaje w pysk, bo zamiast uprzejmie zapytać 請問, prosi o buziaka 請吻. Gdy zamiast "telewizor" 電視 mówi "gówno na prąd" 電屎. I tak dalej...
Dziś będzie o hamburgerze.
Hamburger to po chińsku 漢堡 hàn​bǎo. Te same zgłoski, acz na innych tonach i opatrzone innymi krzakami to pąk kwiatu 含苞 hán​bāo. Długi jednak czas nie mogłam zrozumieć, dlaczego ludzie się z siebie naśmiewają, przezywając... no właśnie. Hamburgerem? Bez sensu. Pąkiem? Jeszcze bardziej bez sensu.
W Guizhou, Syczuanie i Yunnanie jest jeszcze jeden hanbao: 憨包 hānbāo. Dosłownie: głupia torba. W wolnym tłumaczeniu: głuptasek. Dlaczego głuptasek, a nie kretyn czy idiota? Bo widzicie - w tutejszych dialektach słowo to służy głównie do przekomarzania się ze znajomymi i do końskich zalotów. Wiecie, takich z ciągnięciem za warkoczyk i łaskotkami. W takich mało skomplikowanych relacjach męsko-damskich powiedzenie do kogoś "hanbao" doskonale się sprawdza. Kto się czubi, ten się lubi i w ogóle.
Za to jeśli ktoś zajeżdża nam drogę, wpycha się do kolejki, względnie charka nam na buty, kjutaśne hanbao nie wystarcza, trzeba, z mocnym kunmińskim akcentem, zakląć: handing 憨丁!Było to moje pierwsze słowo w kunmińskim dialekcie, ZB potrafi je powtórzyć piętnaście razy w trakcie półgodzinnej wycieczki samochodowej. Inna rzecz, że kierowcy w Chinach naprawdę prowadzą jak ostatnie... no, handingi ;)

2014-02-23

rower 腳踏車

Wyszłam za mąż dla pieniędzy.
Tak przynajmniej sądzą te Chinki, dla których najważniejszym pytaniem podczas pierwszej randki jest "有車有房嗎?" (czy masz samochód i mieszkanie?)*. Cóż, ZB ma i mieszkanie, i samochód, więc jest ucieleśnieniem marzeń.
Właśnie dlatego tak głupkowato na nas wszyscy patrzyli, gdy przemieszczaliśmy się zdezelowanym rowerem, ZB jako siła napędowa i ja jako bagaż, zaśmiewając się do rozpuku. Jakiś czas temu jedno dziewczę wyraziło przecież uczucia milionów Chinek: "wolę płakać w BMW niż śmiać się na Twoim rowerze".
Cóż.
Ja wolę się śmiać na rowerze nie tylko niż płakać w BMW, ale nawet niż śmiać się w BMW - wszyscy wiedzą, że nie lubię jeździć autem.
Do rzeczy: przestałam się śmiać na rowerze ZB. Mam własny!
I oczywiście kocham go nad życie. W związku z niekończącą się budową metra, poruszanie się po Kunmingu jest mocno utrudnione. Rower to najszybszy i najbardziej punktualny środek transportu. Już nie mówiąc o tym, że pomaga zrzucić ze trzy kalorie. Ma jednak jedną zasadniczą wadę - odkąd poruszam się wszędzie na rowerze, właściwie nie robię zdjęć. Bo jak? Zanim zdołam wyhamować, wyciągnąć aparat z pancernej torebki i pstryknąć fotę, scenka rodzajowa już się skończyła, ciekawy człowiek poszedł, krajobraz minął, a akurat tutaj nie wolno się zatrzymywać. I guzik mam, zamiast nietuzinkowych wspomnień fotograficznych, buuuu...

*swoją drogą, moi koledzy ze studiów na to pytanie odpowiadali: mam akademik i rower :D

niedzielny poranek

Jak dobrze jest obudzić się w niedzielę, przytulić do ukochanego męża i wysłać go do pracy, żeby nie przeszkadzał :) Dobrze mieć na śniadanie grzanki z wczorajszego podwieczorku i resztki spaghetti z pesto miętowym na lunch. Dobrze widzieć słońce i wiatr, bawiący się kwiatami wiśni i mikrojabłoni (tak, tak, u nas już sakura w pełni!). Dobrze zaparzyć sobie wietnamską kawę, żeby mieć co pić podczas porannej prasówki. I dobrze w pierwszym otwartym rano mejlu przeczytać:
Dobry wieczór,
Świetny jest Twój blog! I niebezpieczny ... uzależnia.
Nie bójcie się. Dziś będzie jeszcze jakiś "normalny" wpis. Ale chciałam się podzielić tym, jaka wspaniała jest dla mnie dzisiejsza niedziela :)

2014-02-22

涮菜 tonknięte żarcie

Drodzy Państwo! Czy znacie czasownik tonknąć? I przymiotnik odczasownikowy tonknięty?
Nie dziwię się, że nie. Język śląski różni się wszak bardzo od poprawnej polszczyzny. Tonknąć znaczy zanurzyć, ale tylko na chwilę. Na przykład w upalne lato można się tonknąć w stawie, albo można biszkopty do tiramisu tonknąć w kawie. Jeśli prawdą jest teoria, że wszyscy dążymy do ekonomizacji języka, to długaśne "zanurzyć na chwilę" proponuję zastąpić swojskim tonknięciem.
Po co mi tonknięcie?
Przede wszystkim do gorącego kociołka. Czyli: zupa, cały czas podgrzewana, na środku stołu, do której wrzucamy poszatkowane cokolwieki, żeby się szybko ugotowały. Po wyjęciu maczamy je w sosach i spożywamy; tego typu kolacja potrafi trwać ładnych parę godzin, zwłaszcza w zimie, kiedy najbardziej się przydaje cały czas gorące żarcie. Oczywiście, ziemniaki czy inne grzyby trzeba wrzucić do zupy i długo gotować. Ale już takiemu cieniutko pokrojonemu kurczaczkowi czy innej wołowinie w półprzezroczystych plasterkach albo i zwykłej mięcie wystarczy tonknięcie.
Z tego tonkania wzięła się nazwa jednej z tradycyjnych pekińskich potraw - tonkniętej baraniny/jagnięciny 涮羊肉. Potrawa nie rdzennie pekińska - Chińczycy przejęli ją od Mongołów. Ponoć gdy Kubilaj-chan rwał się do boju i czasu nie starczało na przygotowanie pełnowartościowego posiłku, kucharz ciął mięso w cieniutkie plasterki, wrzucał do wrzątku i podawał w miseczce z solą. Do dziś tzw. mongolskie huoguo bazuje na tym pomyśle: jest rosół, jest mięso w plastereczkach, są warzywa i miseczka z sosem. Ten typ gorącego kociołka jest popularny w prawie całych Chinach.
Prawie.
W Yunnanie na przykład pierwsza taka huoguownia pojawiła się w latach '50 na jednej z najbardziej kulinarnych ulic Kunmingu - Xiangyunjie 祥云街, do dziś obfitującej w rozmaite przekąski. Jednak "Pekińska tonknięta baranina" upadła już w latach '60, a na jej miejscu pojawiła się knajpka z kluskami ryżowymi, najukochańszym żarciem kunmińczyków. Za to w krótkim czasie powyrastały jak grzyby po deszczu kunmińskie odpowiedniki "tonkniętej baraniny" - tzw. "tonknięte warzywa" czyli shuancai 涮菜. Do warzyw z czasem zaczęto dodawać kurzą/świńską krew, tofu, makarony wszelkiego rodzaju itd., ale zasada pozostała ta sama: z wielkiego stolika różności
wybieramy smakołyki i wpakowujemy je do koszyczka z rączką,
który następnie wsadzimy do gara z wrzątkiem. Gdy już się ugotuje, czyli zazwyczaj po chwileczce, możemy ugotowane pyszności maczać w miseczce z sosem:
i wtranżalać, aż miło!
Oczywiście, tonknięte żarcie występuje nie tylko w Kunmingu - słynne jest to syczuańskie chociażby. Ale już w takim Anhui czy Szanghaju ciężko na nie trafić. Gdy oprowadzałam Chińczyków z innych regionów po Kunmingu (tak, ja, Polka, oprowadzam czasami Chińczyków po Chinach) to właśnie ten sposób podania najbardziej ich dziwił.
Tuż koło domu mamy miłą szuancajownię, do której zdarza mi się wpaść po badmintonie albo po zakupach na targu; jest tanio, jest duży wybór, są sosy wedle uznania i jest przemiła właścicielka. Najlepsze, że wiedzą o niej nieliczni, bo oznakowanie dość szczelnie zasłoniły korony drzew...

2014-02-21

Herbata jaśminowa 香片

Nie sądziłam, że kiedyś powiem coś takiego. Czuję się trochę jak zdrajca, trochę jak wieśniak, trochę jak idiotka.
Kupiłam herbatę marki Lipton. Zieloną jaśminową. W piramidkach. Taką:
Kupiłam ją z własnej i nieprzymuszonej woli. Dla ZB.
Nie jest to jednak forma wyrafinowanych tortur (byłaby, gdybym musiała ją pić), bo on ją... LUBI.
Oczywiście, nie umywa się do zaparzalnej milion razy jaśminowej w kuleczkach. A skoro kosztuje prawie dwieście złotych za kilogram, to możnaby za to kupić naprawdę wspaniałą herbatę jaśminową, taką prawdziwą, z całymi listkami albo i z pędami listków i suszoną z jaśminem, a nie po prostu zieloną z odrzutami kwiatów.
Tym niemniej muszę powiedzieć, że spodziewałam się czegoś gorszego. A tymczasem, mimo połamanych liści i nędznych resztek jaśminu, można zaakceptować ten smak. Można nawet próbować zaparzyć tę herbatę dwa czy trzy razy - nie będzie olśniewająca, ale pijalna. Według ZB będzie nawet smakowita, ale ja nie przesadzam z superlatywami. No dobrze. Ale skoro jest nieszczególna, to dlaczego ją w ogóle kupiłam?
Powiedziałam przecież. Dla męża.
On się na herbatach nie zna. Wypije wszystko, najlepiej gorzkie i łatwe w obsłudze. Więc gdy przecenili Liptona z kilkudziesięciu na 10 yuanów (5 złotych za 24 piramidki), kupiłam trzy opakowania. Swoją drogą, pierwotna cena - 36 yuanów za 20 torebek - trochę mnie poraziła. To dwa-trzy razy drożej niż w Polsce. Luksusowy Lipton? Brrrr...
Wracając do rzeczy: ZB ją uwielbia, jak się okazało. Nosi przy sobie. Pija przed snem i podczas badmintona.
Tak to wykpiłam się tanim kosztem z okołobelkowych zakupów herbacianych...

2014-02-20

suoyi 蓑衣

Podczas wycieczki do wioski Koński Szaniec natknęłam się na coś, co w miejskich Chinach już dawno zostało wyparte przez plastik. Mowa o tradycyjnej pelerynie przeciwdeszczowej suoyi 簑衣/蓑衣.
Jak widzimy, powieszona została obok parasolki. I zapewniam Was, w czasie deszczu jest używana równie chętnie.
Zakochana w tego typu rękodziele, zaczęłam szperać. Wikipedia, nawet chińskojęzyczna, niewiele ma do powiedzenia na temat suoyi. Dokładnie jedno zdanie: Suoyi to szeroko rozprzestrzeniona na wsiach południowych Chin, w Japonii, Korei, Wietnamie itd. peleryna przeciwdeszczowa. Zazwyczaj wykonana z włókien palmowych.
Tak, właśnie z palmy o dźwięcznej nazwie szorstkowiec Fortunego zrobiony został ten strój. Oczywiście, w różnych regionach używa się różnego rodzaju włókien - każde się nadaje, pod warunkiem, że się dobrze splata i że nie przemaka. Dawniej używano różnego rodzaju traw, przede wszystkim z situ, który po chińsku nazywa się "trawą smoczych wąsów" 龍鬚草 albo po prostu trawą suo 蓑草 - stąd nazwa ubrania. Później ubrania z trawy zostały wyparte przez ubrania z włókien palmowych, po prostu dlatego, że palmowe są trwalsze.
Lista zastosowań suoyi nie ogranicza się zresztą do ochrony przed deszczem i wiatrem. Chętnie była używana jako wieśniaczy "strój roboczy", do pary z tradycyjnym kapeluszem słomianym. Ze względu na maskujące kolory chętnie używali suoyi myśliwi. A gdy bieda zaglądała w oczy, suoyi z narzędzia ochrony przed deszczem stawało się po prostu ubraniem - przerabiano je na spódniczki czy spodnie.
Szkoda, że tak wspaniałe, ekologiczne peleryny deszczowe już prawie zanikły...

2014-02-19

dynia na parze 蒸南瓜

Mój Pan i Władca jest maniakiem chilli. Ze względu na mnie zazwyczaj rezygnuje z tej przyprawy. Choć nie narzeka, wiem, że wiele potraw uważa za lekko mdłe. Jednak słodycz dyni uwielbia i nigdy by nie połączył żadnej dyni z chilli. Poniższa potrawa to jeden z jego ulubionych obiadowych dodatków.

Składniki:
*dynia, obrana ze skóry i pokrojona w plastry. Plastry powinny być w miarę możliwości zbliżonej grubości, gdyż inaczej ugotują się nierówno - niektóre będą twarde, niektóre rozgotowane.
*owoce kolcowoju; do zastąpienia na przykład rodzynkami. Owoce kolcowoju można już kupić w Polsce, ale na pewno nie wszędzie. Rodzynki nie zastąpią ich idealnie, ale chodzi o przełamanie nieco mdłego smaku dyni.
*suszone owoce głożyny pospolitej, do zastąpienia jakimikolwiek suszonymi owocami. Wiem, że to będzie tylko namiastka, ale - skoro ja będąc w Chinach używam koziego sera do sernika, to Wy również możecie spróbować pozmieniać przepisy, prawda? :)

Wykonanie:
1) Dynię układać warstwami na talerzu czy w miseczce, przekładając warstwy suszonymi owocami.
2) Gotować w parowniku albo w zwykłym garnku; jeśli mamy parownik, talerz jest lepszym rozwiązaniem, jeśli mamy tylko zwykły garnek, wysoka miseczka doskonale spełni swoją rolę. Należy po prostu wsadzić miseczkę do garnka z wodą tak, żeby woda nie mogła się dostać do miski i przykryć.
3) W zależności od grubości plastrów, dynia będzie się gotować od 15 do 25 minut. Po kwadransie warto sprawdzić, czy jest już miękka.

2014-02-18

dwustronny grzebień bizi 篦子

W nieustannych poszukiwaniach szczątków tradycji w Kunmingu trafiłam na opowieść o grzebieniach. Tradycyjnych grzebieniach.
Do tej pory nie wiedziałam, że Chińczycy wyróżniają dwa typy grzebieni. Ten zwykły, z jednym rządkiem zębów, nazywa się 梳子 i jest dokładnie taki sam, jak nasze grzebienie. Drugi u nas chyba nie występuje - przynajmniej ja się nie spotkałam. Tradycyjnie zrobiony był z kawałka kości wołowej, na której, po obu stronach, osadzano ciasno bambusowe ząbki. Taki dwustronny, gęsty grzebień zwano 篦子 bizi. Jak dotąd nie spotkałam się z nim na żywo, dlatego wklejam wyguglane zdjęcie:
Oczywiście, współcześnie zapewne trudno trafić na prawdziwe, wołowobambusowe bizi. Nawet na plastikowe ciężko trafić, bo z poprawą warunków sanitarnych w Chinach po prostu przestały być potrzebne. Głównymi bowiem zadaniami bizi było usuwanie łupieżu i... wszy. Z dzisiejszego punktu widzenia, podarowanie komuś takiego grzebienia, mogłoby zostać uznane za bardzo niemiłą aluzję. Któż mógłby więc pomyśleć, że kiedyś był to podarek zaręczynowy, wyraz miłości? I że w każdym porządnym buduarze musiał się taki znajdować?
W jednej z moich ukochanych lektur, zawierającej opowieści o starym Kunmingu, trafiłam na artykuł o grzebieniach. Pozwolę sobie go przytoczyć.

Czesanie grzebieniami bizi i igły

Jeśli mówimy o bizi, dzisiaj rzadko się je już widuje, ale w starym Kunmingu były w prawie każdym domu. Bizi i shuzi tak samo służą do obsługi głowy. Jednak bizi jest szlachetniejszy w formie, bardziej artystyczny, a i sposobem użytkowania trochę się od zwykłego grzebienia różni. Nie tylko można nim uczesać włosy tak, by były gładziutkie i błyszczące, ale można również pozbyć się przy jego pomocy wszy i gnid. [...] Na starych uliczkach i ruchliwych skrzyżowaniach rozstawiali stragany, popisywali się kilkoma kopniakami, klepali po piersi, a potem wyciągali bizi; najpierw chwalili, jakie to są one wspaniałe, a potem dawali popis przecinania grzebieniem kawałka skóry - że niby grzebienie są ze świetnych materiałów, że są twarde i trwałe, a dopiero później zaczynali sprzedawać. Sprzedawcy bizi pochodzili najczęściej z Syczuanu i Jiangxi.
Istnienie bizi związane było z ówczesnymi warunkami sanitarnymi. W przeszłości ubierano się biednie, a i możliwości umycia nie było dużo. Jest takie powiedzenie: biedni mają wszy, a bogaci wrzody na skórze. Poziom życia mieszczan był kiepski, więc wszy ciężko było uniknąć; zwłaszcza dziewczęta z długimi włosami, które nie tylko miały wszy, ale i gnidy, przez kunmińczyków nazywane "jizi" (蟣子), nie mogły nie używać grzebieni bizi. Pamiętam, że na starych uliczkach, gdy słońce stało już wysoko, matki wyczesywały grzebieniami bizi świeżo umyte włosy córek, raz za razem czesały - od razu było wiadomo, że wyczesują wszy, bo przy zwykłym czesaniu tak nie trzeba. Za chwilę zamieniały się miejscami i córki wyczesywały włosy matek. Jeśli trafiła się wielka wesz, zgniatało się ją bardzo głośno. Dla biedaków żadna nowość, wszyscy mieli podobne problemy, nikt się nie naśmiewał.
Oczywiście, mężczyźni też czasem się wyczesywali przy pomocy bizi; gdy głowa swędzi, trzeba sprawdzić, czy to nie wesz żeruje.
Ponieważ bizi były gęstsze od zwykłych grzebieni, podczas czesania zostawało na nich dużo włosów; dziewczyny zwijały te włosy w kłębki i wpychały w szpary w drzwiach i dziury w ścianach. Gdy się ich uzbierało więcej, a poszła fama, że ulicami krążą sprzedawcy wymieniający włosy na igły, zapraszało się takiego sprzedawcę do domu. On zaś, w zależności od ilości włosów wymieniał je na jedną bądź dwie igły. Wymieniacze igieł mieli szarfy z wpiętymi igłami wszelkiej maści. Zgodnie z zapotrzebowaniem, brało się maleńkie i cieniusieńkie igiełki do haftowania albo grubaśne do bielizny pościelowej.[...] Gdy w którymś domostwie pojawiał się iglarz, zbiegały się z dziewczęta z sąsiedztwa, by ubić targu i dzieciarnia, by popatrzeć[...].
Dawniej w żadnym domostwie nie mogło braknąć bizi; dzisiaj kobiety w miastach ich nie potrzebują, a małe dziewczynki to pewnie nawet nie wiedzą, jak bizi wygląda. Usłyszawszy o zbieraniu kłębków włosów w celu wymiany na igły, dzisiejsi ludzie śmialiby się do rozpuku, a i pewnie bez złośliwości by się nie obyło.
Faktycznie. Bo ile warta jest jedna igła? Problem w tym, że wówczas z pieniędzmi nie było łatwo, więc i bardziej się uważało przy wydawaniu. Kto wtedy słyszał o szamponach czy odżywkach do włosów? Zwykle używało się zwykłego mydła, a mycie głowy w wodzie z wygotowaną korą glediczji chińskiej uchodziło za luksus.
Życie się zmienia, a przedmioty codziennego użytku wraz z nim.
(Kunmińskie Wspomnienia, Zhao Zhengwan - 昆明憶舊, 趙正萬))
Przy całej mojej tęsknocie za dawnymi, dobrymi czasami, cieszę się bardzo, że nie muszę używać bizi. Samo czytanie eseju spowodowało, że zdrapałam sobie skórę z połowy głowy...
Mnie do szczęscia wystarczą takie grzebyczki:

2014-02-17

suszona kapusta 大头菜干

Jednym z ciekawych hubejskich dań, które łatwo zrobić wszędzie, ale nigdy wcześniej się z nimi nie spotkałam, jest suszona kapusta. Przygotowanie jest łatwe: kapustę dzieli się na na liście i suszy. Gdy wyschną, ciacha się je na paseczki i suszy dalej. Na etapie paseczków można je przyprawić - solą, chilli, czymkolwiek. Taką suszoną kapustę można potem usmażyć z mięsem na przykład albo dodawać do innych potraw. Ma charakterystyczny, słodko-kwaśny smak. Nie stałam się jakąś wielką fanką, ale muszę powiedzieć, że udało się Hubejczykom mnie zaskoczyć.
Inna rzecz, że i w Kunmingu zdarza się zaobserwować zieleninę, suszoną w zaskakujących miejscach:
Może więc w Kunmingu też się tak jada, tylko ja o tym nie wiem?...

2014-02-15

Park na Grobli 海埂大坝公园

Kunming położony jest nad Perłą Wyżyny Tybetańskiej czyli nad Jeziorem Dian 滇池. Przez tysiące lat była to perła, a potem zaczął to być ściek. W końcu władze doszły do wniosku, że jednak muszą się jeziorem zaopiekować, zaczęły powstawać parki, przywrócono jezioru jego piękne moczary, zagospodarowano mielizny i w ogóle cud miód. Raz na jakiś czas woda jest badana; kiedy zaś okazuje się, że hurra, ryby z Dianchi nie świecą, władze pozwalają na połowy. Zazwyczaj jezioro jest otwarte tydzień, wyławiane są z niego wszystkie możliwe ryby i rośliny nadające się do spożycia, a potem władze znowu zabraniają połowów.
Przy ostatnim takim otwarciu wybraliśmy się do Parku Na Grobli, podziwiać rybaków i wędkarzy. Pogoda była mizerna, ludzi tłumy, ale nabrzeże Jeziora Dian z pięknym widokiem na prześwitujące zza mgieł Zachodnie Góry - czarowne.
Poniżej fotki; zwróćcie szczególną uwagę na pana na niby-kajaku, czyli na wyprofilowanym kawałku styropianu czy innego paskudztwa; ten "kajak" nie ma wnętrza, siedzi się na wierzchu, z nogami w wodzie. Panu udało się schwytać niejedną rybę; powinno Wam mignąć zdjęcie, gdy złapałam go na wrzucaniu ryby do kosza :)
To był przemiły dzień, ale nie kupiłam żadnej ryby; te mięsożerne były po astronomicznych pieniądzach...
Tak czy inaczej - polecam ten parczek serdecznie wszystkim, którzy chcą sobie popatrzeć na wodę, posłuchać szumu przyboju, połazić po nabrzeżu, popłynąć rowerem wodnym na środek jeziora, pocykać zdjęcia Zachodnich Gór czy pojeździć na wrotkach po równiutkim betonie. Mogłabym tam spędzać dnie całe :)

2014-02-14

Coraz bardziej 一比一



lalalala 兩顆心同步愛
Dwa serca kochają tak samo
lalalala 你和我分不開
Nie rozstaniemy się

什麼都還沒說 
Jeszcze nic nie powiedziałam
但我想的你都說中了
A Ty już trafiłeś w sedno
當你感到寂寞 
Gdy czujesz się samotny
你第一個想到我
Ja pierwsza Ci wpadam do głowy

有太多快樂慢動作重播
Gdy radości zbyt dużo - trzeba ją sobie powtórzyć w zwolnionym tempie
每天默契更多
Codziennie lepiej rozumiemy się bez słów
我愛你難得你也選擇我 
Ja kocham Cię i Ty też wybrałeś mnie
同樣愛那麼多
I kochasz mnie tak samo mocno

我愛你 
Kocham Cię
一天一天更確定
Dzień za dniem pewniej
一步一步靠近 
krok za krokiem bliżej
一點一滴一比一愛
odrobinę za odrobiną bardziej kocham

喔像羅馬 
Jak Rzym
一天一天建立
dzień za dniem stawiano
一點一滴一比一愛
odrobinę za odrobiną bardziej kocham
不經意就像呼吸
przypadkiem i bezwiednie, tak jak oddycham 
想你就是必需 
muszę za Tobą tęsknić
你的明天我不缺席 YEAH
Nie zniknę z Twojego jutra
愛是一步一步在累積 同步愛
Miłość narasta krok za krokiem i się synchronizuje

謝謝你懂得我 
Dziękuję, że mnie rozumiesz
可能比我瞭解的更多
Być może nawet lepiej niż ja sama
若親愛的你感到難過 
Jeśli, kochany, poczujesz smutek
喔答應陪你到最後
obiecuję być z Tobą do końca
有太多快樂慢動作重播
Gdy radości zbyt dużo - trzeba ją sobie powtórzyć w zwolnionym tempie
每天默契更多
Codziennie lepiej rozumiemy się bez słów
我愛你難得你也選擇我 
Ja kocham Cię i Ty też wybrałeś mnie
同樣愛那麼多
I kochasz mnie tak samo mocno

....
愛是一點一滴清晰
miłość jest coraz wyraźniejsza
甜蜜一點一滴慢慢漫溢
słodycz nas powoli zatapia
愛是跟你一步一步累積 同步愛
miłość to być z Tobą i krok za krokiem pozwalać uczuciu narastać i się synchronizować

Ta piosenka jest słodyczą sama w sobie. I tak jak zazwyczaj tego typu pop mnie raczej lekko irytuje, tak nie mogę jej z głowy wyrzucić; wpadła mi w ucho, a że tak właśnie się czuję, jestem zakochana i jest mi słonecznie - dzielę się :)
No i jeszcze wspaniałe słówko "synchronizować", które Chińczycy opisali prostym "wyrównać krok" - 同步...
Wszystkiego najlepszego z okazji Walentynek :)