2013-02-28

Dłoń Buddy 佛手柑

Czyli cytron w odmianie palczastej (sarcodactylis). Nie kupiłam - nie jest w zasadzie jadalny, bo miąższ jest w zaniku. Używa się go głownie jako lekarstwa i - do kandyzowania.
Kandyzowany jest przepyszny; jako składnik leków nie jest mi bliżej znany. Wiem tylko, że pomaga na trawienie i w sprawach oskrzelowych.
Śliczny jest i taki żółciutki!! Chętnie bym sobie pohodowała takie drzewko :)

2013-02-27

Azalia "koński frędzel" 馬纓杜鵑

Czyli azalia Delavaya. Kto zacz?
Ojciec Jean Marie Delavay, żyjący w latach 1834-1895, był francuskim misjonarzem, który bardziej niż nawracaniem dzikich interesował się orientalną florą. W Kantonie wylądował, gdy miał zaledwie 33 lata, niedużo czasu mu jednak zajęło stwierdzenie, że Kunming będzie lepszy. Mieszkał tu do końca życia, odkrywając kolejne cuda geograficzne i biologiczne. Najprawdopodobniej to on był pierwszym Europejczykiem, który odkrył dla świata tereny obecnego Obszaru Chronionego Trzech Równoległych Rzek w Yunnanie, od 2003 znajdujące się na liście światowego Dziedzictwa Zabytków Kultury i Natury. Znalazł też tutaj ponad półtora tysiąca gatunków roślin, nieznanych wcześniej na Zachodzie. Z tego właśnie powodu uczczono go, nazywając na jego cześć kilka roślin, m.in. magnolię Delavaya czy peonię Delavaya, a także naszą azalię.
Jest ona śliczna :)

2013-02-26

Sosna yunnańska 雲南松

Pinus yunnanensis, bo o niej tu mowa, to "nasza" sosna. Yunnańczycy chwalą się nią zupełnie, jakby nie występowała również w Guangxi, Syczuanie, Guizhou, Tybecie, a także w Birmie czy na Filipinach. Uważają, że skoro jest yunnańska, to należy do nich i koniec. Fakt, rośnie jej tu dużo i jest używana w wielu celach.
Ale po kolei. Jej cechy biologiczne zostały już opisane nawet w wiki, więc nie będę sobie nimi zawracać głowy. Dodać mogę, że u nas nazywa się ją także sosną zielononiebieską, sosną latającą i sosną o długiej sierści (długich igłach). Lubi góry - występuje nawet na wysokości ponad 3500 m.n.p.m. Jest śliczna.

Oprócz tego uczestniczy w życiu zwykłych yunnańczyków jako element ozdobny. Wszystko zaczęło się przez lud Yi.
Dawno, dawno temu, kiedy jeszcze Yunnan nie był Yunnanem, a miejscem dzikich walk międzyszczepowych, żył tu klan Lipu 俚濮人, wyjątkowo wojowniczy. Nawet w Nowy Rok, tradycyjnie czas zabaw i napełniania sobie brzuchów, musieli walczyć o swoje. Pokonani, gdy prawie całkiem upadło ich morale, już mieli się poddać, gdy wódz, wskazawszy sosnę (oczywiście yunnańską!), rzekł: "bądźmy jak to drzewo, którego nie zegnie wiatr, nie przysypie śnieg; nieposkromione i nieugięte, jak rok długi zielenieje i nie umiera". W wojowników wstąpił nowy duch; szybko dali radę wrogom. Odtąd sosna stała się ich bóstwem, opiekunem i szczęśliwym znakiem. Gdy budowali domy, to sosna dawała im materiał. Gdy nadchodził nowy rok, sadzili sosenkę na podwórzu. Przy yijskim Święcie Pochodni to z sosny zrobione były pochodnie. A gdy zbliżało się święto, ślub, czy też przyjechać miał ważny gość, podłogę zasypywano świeżymi igłami, by okazać gościowi szacunek i życzyć mu szczęścia.
Zwyczaje te do dziś przetrwały u Yi; sosny na podwórzach w Nowy Rok
czy też spożywanie noworocznego posiłku na "macie" igłowej
jest u Yi nadal bardzo częste. Z czasem zaczęto igłami wysypywać również podłogi w restauracjach yijskich.
Ponieważ wpływa to pozytywnie na zapach i nastrój w lokalu, stopniowo zwyczaj zaczęły podbierać i nieyijskie przybytki a nawet prywatne domy, co stało się niejako wizytówką Yunnanu.
Ja jej wprawdzie nie wysypałam na podłogach, ale też ją pokochałam za zapach i zieleń :)

2013-02-25

Bambusowa Świątynia 筇竹寺

Położona 12 kilometrów na północny zachód od Kunmingu, na Górze Nefrytowego Stołu 玉案山 w pięknych okolicznościach przyrody, jest pierwszą świątynią buddyzmu chan (czyli zen) w Yunnanie. Budowę rozpoczęto najprawdopodobniej za czasów, gdy w Chinach rządzili Tangowie – teren obecnego Yunnanu to ówczesne Królestwo Dali. Potem teren podbili Mongołowie, więc dopiero następna dynastia chińska objęła teren we władanie. Tym samym twierdzenie, że jest to zabytek chiński jest nieco przesadzone, ale niech tam. Za Qianlonga i Guangxu świątynia była przebudowywana i remontowana. Znana jest ze słynnych pięciuset arahantów – pojawili się oni dopiero za czasów dynastii mandżurskiej, więc należą do nowszych elementów, nieimmanentnych. W głównej sali (大殿) na dwóch ścianach znajduje się ich 68 sztuk, a w dwóch pawilonach po 216, co faktycznie daje okrągłe 500, choć wielu przed przyjazdem do świątyni sądzi, że to przesadzona liczba. Zostały one wykonane przez syczuańskiego Wita Stwosza Li Guangxiu z pięcioma uczniami, a całość prac zajęła im 7 lat (1883-1890). To właśnie podczas tego remontu dokonano największych zmian w strukturze i wyglądzie kompleksu świątynnego. Po czasach najwcześniejszych nie zostało więc nic poza piękną legendą, po Mongołach pozostał jeden kąt z tripitaką, umieszczoną tu edyktem cesarskim. Czy to jednak oryginał – śmiem wątpić. Świątynię strawiło przecież kilka pożarów. Wprawdzie odradzała się jak feniks z popiołów, ale sądzę, że Chińczycy nie dbali o rekonstrukcję, woleli odbudować od nowa.
Znajduje się na tylu listach najważniejszych zabytków, że nie ma sensu nawet zaczynać wymieniać. Dzięki temu jest dofinansowywana. Na co jednak idą pieniądze, wspominałam w innym poście – urządzenie wesela dużo w Chinach kosztuje...
Jak przystało na porządną świątynię zen, jest tu piękny ogród, dużo świętego spokoju i... świetna knajpa. Oczywiście wegetariańska. I oczywiście te wegetariańskie dania udają mięsne. Nie jest tanio – bo brak konkurencji, co dobrze wziąć pod uwagę w razie planowanej całodziennej wycieczki.
Rzeźby, którymi wypełniony jest kompleks świątynny – nie mówię tu o dobru narodowym w postaci arahantów, tylko o zwykłych świątynnych zdobieniach – są zaniedbane i noszą ślady Rewolucji Kulturalnej, kiedy obiekt był oczywiście mocno zniszczony.
Ale za to w ogrodzie wygrzewają się w słońcu żółwie,
kwiaty pachną niezmiernie, a na tyczkach i pergolach dynie podpierają ciężkie brzuchy.


Wymarzone miejsce, by usiąść z książką czy z samymi myślami i pozwalać słońcu wygnać z nas melancholię. By posłuchać monotonnych recytacji mnichów, krążących jak ciche zjawy po obiekcie.

By nacieszyć się miejscem niemal nieuczęszczanym. By poczuć zen...





2013-02-24

九鄉 Dziewięćwsi

To urokliwe miejsce. Do tego stopnia urokliwe, że wylądowało na liście najważniejszych parków krajobrazowych w Chinach. Dlaczego? Yunnańskie zjawisko krasowe pokazuje tu, zgodnie z nazwą, całą krasę. Wprawdzie takich miejsc jest w Yunnanie sporo - nawet mnie się już zdarzyło o tym pisać tutaj i tutaj - ale Dziewięćwsi nawet na mnie zrobiło ogromne wrażenie. Ponieważ anglojęzyczna wikipedia ogranicza się tylko do dość drętwego opisu, chętnie podzielę się z Wami wrażeniami :)
Kompleks naszych jaskiń jest po pierwsze ogromny: znajduje się tu około setki jaskiń, przy czym niektóre biją na głowę nawet podziemny kościół w Wieliczce jeżeli chodzi o wielkość. Po drugie, znajdują się tu cudowne, podziemne krajobrazy - nie tylko nudne stalaktyty, stalagmity i stalagnaty, ale też jaskinie uformowane jak tarasowe pola ryżowe czy też naturalne skalne mosty.
Po trzecie, znajdują się tu skalne malowidła ludu Yi z III w.p.n.e., a do muzeum przyjaskinnego trafiają wciąż wydobywane zęby czy narzędzia paleolitycznych przodków. I wprawdzie obecni reprezentanci ludu Yi zajmują się tutaj raczej ludycznymi przedstawieniami dla turystów niż kultywowaniem prawdziwej tradycji, ale jednocześnie Dziewięćwsi jest obecnie prężnie działającym ośrodkiem badań nad yijską kulturą.
To jeśli chodzi o przewodnickie ględzenie. Mnie osobiście urzekło coś, na co przewodnicy rzadko zwracają uwagę: przejścia między jaskiniami. Są one w lesie. Nie wiem, czy tylko ja cykałam jak głupia zdjęcia lasu wychylającego się znad ostrych grani, pokrywającego kotliny zielonym płaszczem, łagodzącego ostre yunnańskie słońce. Rzeki, wodospady, kotliny, jaskinie i las - gdyby jeszcze nie było tu tysięcy ludzi, byłabym w raju...
Położone niedaleko miasteczka Yiliang 宜良 Dziewięćwsi jest regionem autonomicznym ludów Yi i Hui. Ponieważ zaledwie dwadzieścia kilometrów dalej znajduje się Kamienny Las 石林, równie atrakcyjny krasowo, krąży tu powiedzenie: na ziemi ogląda się Kamienny Las, a pod ziemią zwiedza Dziewięćwsi (地上看石林,地下游九乡). To tutaj, na prawie dwóch tysiącach metrów nad poziomem morza, są kotliny głębokie na 200 metrów, huczące wodospady i cudowny klimat. W podziemnych jeziorach odkryto zaś ślepe ryby (盲魚金線鮁), które są obecnie pod ochroną.
Wycieczkę zaczęliśmy w Wąwozie Zacienionego Jadeitu 蔭翠峽, na dnie którego jest częściowo spławna rzeka. Mnie wprawdzie bardziej ekscytowałoby spróbowanie swych sił na tym odcinku, który jest cokolwiek mniej płaski i nudny, ale możliwość dotknięcia z bliska pięknych skał prawie wynagradzała brak mocnych wrażeń.
W najgłębszym miejscu niepozorna rzeczka ma aż 16 metrów - bo też jest to Rzeka Nanpan, jeden z dopływów Rzeki Perłowej. Dawnymi, niekomercyjnymi czasy, tutejsi nazywali wąwóz po prostu Kotliną Kochanków (情人谷) - młodzież mieszkająca na jej przeciwnych brzegach śpiewała tu dawniej pieśni miłosne, wyśpiewując sobie wzajemnie uczucie bądź jego brak, a echo niosło pieśni w dal...
Potem weszliśmy wgłąb jaskiń. Wiele było urokliwych, wszystkie fantastycznie podświetlone - może i nie jestem fanką jarmarcznych kolorków, ale przynajmniej było widać zjawisko krasowe.
Tak doszliśmy do prześlicznych "boskich pól ryżowych", w których wodach odbijało się wysokie niebo, a które mój niepoetycki Pan i Władca mył ręce, twierdząc, że to umywalnie z epoki kamienia łupanego...
Trasa kończy się niedaleko Damsko-Męskiej Pary Wodospadów (雌雄雙瀑), ulubionego miejsca cykania romantycznych fotek (nie mogłam sobie tej przyjemności odmówić :D)
Za wodospadami czekają już tylko Jaskinie Nieśmiertelnych 仙人洞 - ogromne, zjawiskowe, imponujące. Łażąc tym szlakiem po pierwsze miałam pietra - bo lęk wysokości - a po drugie wyobraźnia podsuwała mi obrazy pierwszych ludzi, którzy obrali sobie te jaskinie za schronienie.
Łażenia było sporo, ładnych kilka godzin. Nie zdziwiło mnie więc, że co bardziej zmęczeni/leniwi wybrali lektyki jako środek transportu.
Ja chyba bym się bała w czymś takim usiąść, biorąc pod uwagę to, jak strome i śliskie były wykute w skale stopnie...
Po wyjściu z jaskiń moi towarzysze podróży wybrali wyciąg krzesełkowy jako metodę powrotu do bramy głównej. Ja stwierdziłam, że kolejka jest dla mięczaków i wybrałam transport bardziej tradycyjny:
Cudne yunnańskie koniki łaziły oczywiście samym brzegiem ścieżek, tuż koło urwiska. I znów tylko uprzednia lektura "Tomków" pozwoliła mi zaufać wierzchowcowi i nie spierać się, że ja wolę środkiem...

Taką oto wycieczką uczciłam końcówkę ferii. Od początku marca znowu zacznę chodzić w kieracie przedszkolnym. Brrr.